czwartek, 31 grudnia 2009

Pętla czasu

Kolejny cykl trajektorii ruchu Ziemii wokół Słońca za nami. W skali makro znajdujemy się tam, gdzie w zeszłym roku o tej porze. Skoro układy planet są powtarzalne, to może również powtarzalne są układy atomów. Może dokładnie taki sam układ materii, jak w tym momencie miał miejsce w przeszłości, lub będzie miał miejsce w przyszłości. Jeśli dołożyć do tego powtarzalność ruchu atomów, to wyjdzie nam, że to co dzieje się teraz i co wydaje nam się, że jest w naszej mocy sprawczej, zdeterminowane jest przez początkowy układ i pęd tychże atomów.

Koncepcja ta bynajmniej nie jest nowa. Pierwsze jej ślady pochodzą ze starożytnego Egiptu, a kolejne ze starożytnej Grecji. Z tych miejsc pochodzi symbol Uroborosa - węża, który pożera swój własny ogon i odradza się sam z siebie. W XV wieku Theodoros Pelecanos tak wyobrażał sobie Uroborosa.



Jak widać, koncepcja ta przewija się przez całą historię filozofii, a nawet doczekała się własnego modelu kosmologicznego. Autorem modelu pulsującego wszechświata jest amerykański fizyk Robert H. Dicke. Zgodnie z tym modelem, wszechświat kolejno wybucha z osobliwości i rozszerza się do pewnej krytycznej wielkości, by po fazie kurczenia się poprzez Wielki Kolaps wrócić do osobliwości, z której wyrwie go kolejny Wielki Wybuch. Jeśli jest to proces deterministyczny, to historia wszechświata musi być powtarzalna.

Oczywiście z naszego punktu widzenia wszystko wskazuje raczej na liniowość czasu, podobnie jak pole grawitacyjne, mimo że jest centralne, to z naszego punktu widzenia jest jednorodne. Sygnały o innym stanie rzeczy dostajemy łapiąc szerszą perspektywę. W przypadku czasu, zastanawiająca jest powtarzalność pór dnia, czy pór roku. Jeśli wszechświat zorganizowany jest w zespół poruszających się po okręgach monad, to może czas również ma okrężną trajektorię?

wtorek, 29 grudnia 2009

Trwać w Bogu

Często pytamy, o to, kim tak naprawdę jest Bóg. Absolutem? Władcą? Niezdefiniowaną siłą? Nie potrafimy zrozumieć, dlatego mamy problem, żeby uwierzyć. Św. Augustyn zachęca, aby uwierzyć po to, by zrozumieć, a nie rozumieć po to, by uwierzyć. Jednak jak przekonać rozum, by uwierzył w coś czego nie rozumie?

Tymczasem wczoraj oglądałem jeden z odcinków Northern Exposure. Ksiądz, dający chrzest dziecku, przytoczył fragment Pierwszego Listu św. Jana.

Bóg jest miłością:
kto trwa w miłości, trwa w Bogu,
a Bóg trwa w nim.

Tylko tyle, czy aż tyle? Czy potrzebna jest inna odpowiedź? Zamiast szukać Boga gdzieś daleko w obłokach, trzeba jedynie żyć w miłości. Jedynie? Zadanie nie jest takie proste, ale to na nim trzeba skupić wysiłki, a nie na mnożeniu kolejnych pytań. Chrystus dał świadectwo miłości i kazał nam również dawać jej świadectwo. Wszystko poza miłością to tylko dodatek. Taki mały dodatek, który potrafi przeszkadzać w prawdziwym trwaniu w Bogu.

środa, 23 grudnia 2009

Eric Clapton - River Of Tears

Muzycznie i pomimo daty jednak niekolędowo. Koncertowa wersja jednego z najpiękniejszych kawałków. Życzę miłego słuchania.


It's three miles to the river
That would carry me away,
And two miles to the dusty street
That I saw you on today.

It's four miles to my lonely room
Where I will hide my face,
And about half a mile to the downtown bar
That I ran from in disgrace.

Lord, how long have I got to keep on running,
Seven hours, seven days or seven years?
All I know is, since you've been gone
I feel like I'm drowning in a river,
Drowning in a river of tears.
Drowning in a river.
Feel like I'm drowning,
Drowning in a river.

In three more days, I'll leave this town
And disappear without a trace.
A year from now, maybe settle down
Where no one knows my face.

I wish that I could hold you
One more time to ease the pain,
But my time's run out and I got to go,
Got to run away again.

Still I catch myself thinking,
One day I'll find my way back here.
You'll save me from drowning,
Drowning in a river,
Drowning in a river of tears.
Drowning in a river.
Feels like I'm drowning,
Drowning in the river.
Lord, how long must this go on?

Drowning in a river,
Drowning in a river of tears.

wtorek, 22 grudnia 2009

Samonapędzająca się maszyna zniszczenia

Zaczyna się od tego, że ktoś wyrządza Ci jakąś krzywdę. W pierwszym odruchu budzi się gniew. Nie możesz się zgodzić z tym, co się stało. Dlaczego? Za co? Przecież na to nie zasłużyłem. Dość szybko jednak obraca się to przeciw osobie. Jest nieodpowiedzialny(a), zły(a), nie traktuje mnie dobrze czy poważnie. Stajesz się nieczuły na słowa skruchy. W przypływie emocji obrażasz się i zaczynasz z gniewem traktować drugą osobę.

Na tym jednak nie koniec. W pewnym momencie, dociera do Ciebie, że zrobiłeś źle. Rozumiesz, że nie powinieneś tak traktować drugiej osoby i że powinieneś przebaczyć. Jednak co z tego? W chwili próby postąpiłeś(aś) wbrew swoim zasadom, wbrew poglądom, wbrew własnemu światu. I złość obraca się przeciwko Tobie samemu. Zaczynasz robić sobie wyrzuty i nie rozumiesz dlaczego samemu stałeś(aś) się zły(a).

Jeśli nie powstrzymasz tego w odpowiednim momencie, to znów obróci się to przeciw tej drugiej osobie. Przecież to jej czyn doprowadził do tego, że postąpiłem samemu źle. To przez niego(nią) jestem teraz zły na siebie. Uraza jak cząstka w akceleratorze, nabiera coraz większego pędu i wszystko dookoła staje się zagrożone. Jak nie zatrzymasz tej cząstki w odpowiednim momencie, to potem jest to coraz trudniejsze. Koniec końca zniszczy wszystko dookoła Ciebie, oraz Ciebie samego(samą).

Gdy tylko czujesz, że jesteś zły(a) na siebie, za coś co zrobiłeś(aś) bez chwili zawahania postaraj się to naprawić. Przecież zło często nie jest nieodwracalne. Za złe słowo, można przeprosić. Skradzioną bułkę można oddać. Kłamstwu można zaprzeczyć. Zamiast gnieździć w sobie nadal tą złość, trzeba przebaczyć i prosić o przebaczenie. Nie czekaj, aż ktoś Ciebie przeprosi ale sam spiesz z przeprosinami, bo z każdą sekundą będzie coraz gorzej. Nie ma innej drogi do zachowania w życiu wartości, na których Ci zależy, jak właśnie droga miłości i przebaczenia.

czwartek, 17 grudnia 2009

Przyjście

Wstyd się przyznać, ale dopiero na tydzień przed końcem adwentu, zdarzyło mi się o nim pomyśleć. Co tak naprawdę znaczy adwent i dlaczego raz w roku mamy ten okres czasu? Adwent jest czasem oczekiwania na przyjście Chrystusa. Symbolicznie trwa on cztery niedziele przed świętami Bożego Narodzenia. Sugerowałoby to, że jest to czas oczekiwania na jakże radosne święta. Tylko jaki sens ma takie oczekiwanie?

Oczywiście oczekiwanie na święta jest dość naiwnym sposobem przeżywania adwentu. Oczekujemy na przyjście Chrystusa - na tzw. powtórne przyjście Chrystusa. Można to interpretować jako czekanie na koniec świata. I właściwie nie jest to błędna interpretacja. Warto się jednak zastanowić, co to wszystko oznacza. Koniec świata, ma być końcem takiego świata, w jakim żyjemy. Trzeba więc rozważyć, co zrobić, aby ten świat był lepszy. Temu naprawdę służy adwent.

Oczekiwanie wydaje się nie być odpowiednim określeniem. Nie mamy przecież oczekiwać na Królestwo Niebieskie, ale sami mamy je realizować. Adwent jest chwilą refleksji w naszym codziennym pędzie. Refleksji, nad własnym zachowaniem i nad możliwościami zmiany. Jest wyznaczaniem sobie celów. Wszystko po to, aby stwarzać nowy świat. Aby poprzez nasze działania tworzył go Chrystus, który lada dzień ma się w nas narodzić.

Boże Narodzenie nie jest pamiątką wydarzenia z przed dwóch tysiącleci, ale jest naszym celem tu i teraz. Adwent jest chwilą, w której planujemy i modlimy się o wytrwałość w naszych planach. Jest chwilą planowania przyjścia Zmartwychwstałego Chrystusa. Jeśli nie ma w naszym życiu adwentu, to nie będzie też Bożego Narodzenia. Oczywiście, spotkamy się z rodziną, znajomymi. Zaśpiewamy kolędę, złamiemy opłatek, może nawet pójdziemy na pasterkę. Ale bez prawdziwego adwentu, to wszystko pozostanie pustym gestem - ciałem bez ducha.

Przygotujmy więc przyjście Chrystusa w naszych sercach. Naprawiajmy, co w nas złe, aby to co dobre mogło działać i realizować przesłanie Kazania na Górze. Warto mieć w głowach słowa wielkiego wieszcza Adama Mickiewicza:

Wierzysz, że Bóg narodził się w betlejemskim żłobie, lecz biada ci człowieku, jeśli nie narodził się w tobie.

czwartek, 10 grudnia 2009

Zelig

Pokrótce nakreślę tytułową postać wykreowaną przez Woody'ego Allena we własnym filmie pt. Zelig. Jest osobą bez własnej osobowości i charakteru. Jeden z psychologów określił go, jako radykalnego konformistę. Gdy rozmawia z republikaninem, jest republikaninem. Gdy rozmawia z demokratą, jest demokratą. Gdy rozmawia z rabinem, sam staje się rabinem. A gdy rozmawia z kolorowym rozmówcą, jego skóra zaczyna ciemnieć.

Za wszelką cenę chce być akceptowany i lubiany. Do tego stopnia nie ma swojej osobowości, że w rozmowie z psychiatrami, którzy przyjechali go obserwować staje się psychiatrą. I nie udaje żadnego, lecz po prostu się nim staje. Zna się nagle na teorii osobowości, a nawet jest pewien, że sam jest autorem teorii psychoanalizy, kolegą Sigmunda Freuda, z którym nie zgadzał się jedynie w tym, że uważa, iż "zazdrość o penisa" nie powinna być przypisywana jedynie kobietom.

Zastanawia mnie, czy każdy z nas nie nosi w sobie takiego Leonarda Zeliga (tak nazywa się ów bohater). Czy często nie zapominamy o naszych wartościach, o naszych poglądach, chcąc przypodobać się otoczeniu? Chcemy pasować. Nie chcemy mieć wszystkich przeciwko sobie. Ani się obrócimy i stajemy się tłumem, a przestajemy się być zbiorem indywidualności. Fakt, że wtedy łatwiej usprawiedliwić się, ale tak naprawdę odpowiedzialność za nasze czyny jest wyłącznie w naszych rękach. Mimo, że spróbujemy oskarżyć tłum, to tłum się wszystkiego wyprze.

Koniec końca, bohater odzyskuje swoją własną osobowość. Spotyka panią psychiatrę, która chce go wyciągnąć. Po wielu wielu frustrujących (dla niej) sesjach znajduje sposób, aby zdezorientować pacjenta, dzięki czemu dociera do źródeł jego problemów. Sposób jest błyskotliwy. Podczas sesji, pacjent upiera się, że sam jest lekarzem psychiatrą. Gdy lekarka mówi mu, że jest on jedynie pacjentem, ten z lekceważącym głosem odpowiada "tylko proszę tego nikomu nie mówić".

W końcu lekarka próbuje inaczej. Powiedziała, że sama jest osobą, która tylko udaje lekarza, a jest pacjentką. Że próbuje za wszelką cenę się przypodobać. Konieczność kazałaby teraz Zeligowi stać się również pacjentem, który udaje lekarza. Tym samym staje się sam sobą i zaczyna panikować. Traci kontakt z rzeczywistością, co lekarka wykorzystuje aby zahipnotyzować pacjenta i dotrzeć do źródła problemu.

Może właśnie próba popatrzenia sobie samemu w oczy jest drogą do wyleczenia się z takiej przypadłości. Jeśli każdy (lub większość) z nas ma taki problem, może warto aby skonfrontował się sam z sobą. Zapytał się, kim jest? W co wierzy? Co jest dla niego ważne? Może wtedy podobnie jak nasz bohater, wyzwoli się z konformizmu i zacznie bronić swojego świata. Może wtedy zacznie być sobą.

wtorek, 8 grudnia 2009

"Czysty jestem"

Dziś rano, włączam TVN24 i słyszę news'a. Sąd umorzył sprawę przeciw Andrzejowi Lepperowi, oskarżonemu o znieważenie Włodzimierza Cimoszewicza. W 2001r. z trybuny sejmowej zarzucał on wymienionemu politykowi rozmaite wykroczenia, bez żadnych podstaw merytorycznych. Nazwał go m. in. "kanalią". Nie jest ważny nawet sam przedmiot, ani nawet decyzja sądu.

Faktycznie zmieniony niedawno przepis, definiuje znieważenie, jako zniesławienie tylko wobec urzędnika aktualnie pełniącego funkcje publiczną. Takiej wówczas Cimoszewicz nie pełnił. W grę wchodzi jednak również ewentualne zniesławienie. Sprawy z powództwa prywatnego jednak nie da się już wytoczyć z powodu przedawnienia. I niby w majestacie prawa wszystko wygląda w porządku.

Jednak szczytem bezczelności moim zdaniem, jest wypowiedź oskarżonego:

Jestem niewinny w sprawie pomówienia Włodzimierza Cimoszewicza ze względu na to, że nie miało to nic wspólnego z wykonywaną funkcją szefa MSZ, a z drugiego artykułu nastąpiło przedawnienie. Ta sprawa jest całkowicie umorzona i czysty jestem.

Co oznacza: "czysty jestem"? Czy przedawnienie czynu jest podstawą do jego zaprzeczenia? Czy rzeczywistość prawa, jest ważniejsza od rzewczywistości prawdy? Czy gdyby prawo definiowało, że 2 + 2 = 5, to czy możnaby było powiedzieć, że 2 + 2 = 5? Mimo, że prawnie, za tą sprawę p. Andrzej Lepper jest zupełnie nietykalny, to cały czas pozostaje winny. Może cała instytucja przedawnienia działa źle.

Przedawnienie ma w sens, jedynie wtedy, gdy można ufać, że osoba, która popełniła zło nie popełni go ponownie. Co się jednak dzieje, gdy osoba, która popełniła zło nie wykazując żadnej nawet skruchy, bezczelnie mówi, że "czysta jest"?

niedziela, 6 grudnia 2009

Przerost formy nad treścią

Święta zbliżają się olbrzymimi krokami. Dopada nas pomału szał świątecznych przy gotowań. Choinka, prezenty, niebywałe promocje. Ceny spadają ze 100 do 50 zł i kupujemy, mimo że po zastanowieniu nawet 20zł byśmy nie dali. Ale czy zdrowy rozsądek jest tu ważny? Przecież chodzi o atmosferę.

Podobnie w wigilijny wieczór, gdy zastawimy dodatkowe miejsce przy stole, to czy przyjdzie nam do głowy aby faktycznie podzielić się z kimś wieczerzą? Czy jest to tylko pusty symbol? Jak w skeczu Krzysztofa Piaseckiego (biedak, któremu właśnie otworzono drzwi):

- Czy jest u Ciebie dodatkowy pusty talerz?
- Tak.
- A czy mogę z niego skorzystać?
- Nie.
- A dlaczego?
- Bo ma być pusty.

Podobnie jak święty Mikołaj, który rozdawał majątek potrzebującym. Czy funkcjonująca tradycja św. Mikołaja idzie faktycznie w zgodzie z duchem tego świętego? Czy zadowalamy się uczynieniu zadość symbolicznym wymaganiom?

Ale przerost formy nad treścią nie jest chyba tylko obecny w naszym życiu w czasie świąt. Co niedziele w kościele, wszyscy podają sobie rękę na zgodę. Symboliczny znak pokoju. I w większości nie rozumieją chyba, co on oznacza? Przecież nie chodzi o przebaczenie akurat tej anonimowej osobie, która przez przypadek stanęła obok. Poprzez ten znak, człowiek przebacza i prosi o przebaczenie tego, któremu najbardziej zawinił. Jak to jest, że po wyjściu z kościoła zaraz żywi tą samą do niego nienawiść?

Wielcy poszukiwacze świętego Grala chyba również nie rozumieli co jest tym świętym Gralem. Przecież nie jest istotny kielich, ale to co w nim było. Krew Chrystusa. Jego nauka, jego życie, jego miłość, jego przebaczenie. Zamiast zostawić zabytki archeologom, zabijali "niewiernych". Sprzeniewierzali tym samym krew Chrystusa.

Z symbolami jest tak jak z tym gralem. Nie jest ważny kielich, ale to co jest w nim. Co dla Ciebie znaczy symbol? Co dla Ciebie znaczy znak pokoju, czy pusty wigilijny talerz? Zanim podasz rękę na zgodę anonimowej osobie, zastanów się, że podajesz ją również Twojemu wrogowi. Czy wtedy równie chętnie do tego przystąpisz?

piątek, 27 listopada 2009

Czas ucieka jako woda ...


Nie zawżdy, piękna Zofija,
Róża kwitnie i lelija;
Nie zawżdy człek będzie młody
Ani tej, co dziś, urody.

Czas ucieka jako woda,
A przy nim leci Pogoda
Zebrawszy włosy na czoło,
Stąd jej łapaj, bo w tył goło;

Zima bywszy zejdzie snadnie,
Nam gdy śniegiem włos przypadnie,
Już wiosna, już lato minie,
A ten z głowy mróz nie zginie.

To oczywiście Pieśń XXIII Jana Kochanowskiego. Po co sięgnąłem do poezji renesansowej? Zwabił mnie temat. Czas i przemijanie. I nie chcę dziś wyprowadzać beznadziejnych teorii, ale zwrócić uwagę, że dziś mijają dwa lata mojej blog'owej działalności. Chciałem więc podziękować tym, którzy odwiedzają i czytają treści moich przemyśleń.

Wiele się dzieje w moim życiu ostatnio, stąd brak regularności w umieszczaniu wpisów. Staram sie jednak nie zaniedbywać tego bloga i na pewno (na szczęście, bądź nieszczęście czytających) będę kontynuował moją działalność tutaj.

Dziękuję wszystkim i pozdrawiam.

wtorek, 24 listopada 2009

Co z tą demokracją?

Gdy jakiś czas temu rozmawiałem z kolegą, który ma sceptyczne nastawienie wobec demokracji, usłyszałem ciekawy argument. Nie jest tajemnicą, że większość społeczeństwa jest nieświadoma politycznie, a więc podatna na tani populizm. Niech to nawet będzie 51% aktywnego politycznie społeczeństwa. Przewagą losowego wyboru władcy, nad wyborami powszechnymi jest to, że mamy 49% szans na wybór kogoś świadomego. W wyborach powszechnych, szansa wyboru odpowiedzialnego władcy wynosi blisko 0%, gdyż większość 51% wybierze populistę.

Trudno się z tym nie zgodzić. Problem jednak w tym, że wybór przez losowanie przekreśla szanse jakiejkolwiek recenzji władcy. Skoro mandat otrzymany jest przez przypadek a nie przez ludzi, to brakuje motywacji do uczciwego działania na rzecz tych ludzi (czy słowo "obywatel" w ogóle ma w takim kontekście sens?). Jest to sytuacja skrajnie sprzyjająca oportunizmowi. Oczywiście, jest szansa, że wylosowany człowiek, będzie idealistą i bez żadnej presji nie ulegnie czającym się na niego pokusom. Ale czy powierzymy nasze sprawy publiczne takiej szansie?

Pomimo, że demokracja daje szanse bliskie zeru komuś, kto populistą nie jest, to ma też bardzo wyraźną zaletę. Ludzie mogą budować swoją wiedzę polityczną ucząc się na własnych błędach wyborczych. Nie powierzą drugi raz władzy komuś, kto lekceważy ich interesy. Nadal będą wybierać populistów, ale populistów, którzy kompletnie zawiedli ich oczekiwania, odrzucą. Presja kolejnych wyborów jest siłą, która powstrzymuje (w większym lub mniejszym stopniu) wybranych od oportunizmu.

Czy zatem demokracja nie daje szansy wyboru osoby, która faktycznie wie jak rządzić i co w państwie zmieniać? Otóż daje. Wystarczy, że osoba z planem i ideami podporządkowuje te plany i idee oczekiwaniom ludzi i odpowiednio je sprzedaje. Że będąc idealistą pozostaje realistą i zdaje sobie sprawę, że mandat do takich zmian musi pochodzić od ludzi, więc trzeba dla tychże zmian budować poparcie. Zamiast narzekać, na niską jakość demokracji wynikającą z małej świadomości politycznej społeczeństwa, potrzeba zwiększać tę świadomość, aby w debacie publicznej przekonać do zmian większość społeczeństwa. Trudne zadanie? Na pewno. Tylko czy ktoś obiecywał, że będzie łatwo?

czwartek, 12 listopada 2009

Rozsądek

Często określamy jakieś zachowanie jako rozsądne lub nierozsądne. Albo wręcz sądzimy człowieka jako rozsądnego lub nierozsądnego. Myślę, że osądzanie w ten sposób człowieka samo w sobie pozbawione jest sensu, ponieważ zawsze zabraknie nam przesłanek by odczytać jego zamiary. Chyba, że stwierdzimy dość infantylnie, że rozsądny jest ten, który postępuje rozsądnie, a nierozsądny - ten, który postępuje nierozsądnie.

A jaki jest ten, który czasem postępuje rozsądnie, a czasem nierozsądnie. Nie możemy przecież obserwować i analizować wszystkich działań człowieka. Wnioski co do jego rozsądku wyciągamy jedynie na podstawie tych akcji, w jego wykonaniu, których jesteśmy świadkami. Nasza opinia pozostaje jedynie opinią i różnić się będzie od opinii innych ludzi, którzy obserwują tę samą osobę w innych sytuacjach. Myślę, że na temat oceny człowieka wiele słów było już powiedziane (również na tym blogu). Zajmijmy się więc oceną nie samego człowieka ale jego działania.

Co tak naprawdę oznacza, że jakieś działanie jest rozsądne? Mówimy, że ktoś działa rozsądnie, gdy zapina pasy w samochodzie. Gdy oszczędza pieniądze na emeryturę. Gdy ubiera się ciepło gdy mróz na dworze. Gdy bierze lekarstwa przepisane mu przez lekarza. Gdy ubezpiecza swoje mieszkanie od pożaru, powodzi czy innych klęsk żywiołowych. Stosunkowo łatwo oceniamy, czy jakieś działanie jest rozsądne czy też nie.

Czy zatem rozsądek polega zawsze na zabezpieczaniu się na wszelkie okoliczności? Przecież nie mówimy, że nierozsądne jest przechodzenie przez ulicę. Podobnie jak nie uznajemy za nierozsądne wdychania zanieczyszczonego powietrza, chodzenia po wysokich górach czy jedzenia zimnych lodów. Rozsądkiem nazywamy najczęściej balans pomiędzy swobodą, a bezpieczeństwem. Taki arystotelesowski złoty środek.

Jednak, co dla jednego jest w pełni bezpieczne, dla innego bezpieczne nie jest. Ocena takiego działania pozostaje więc subiektywna. Rozsądek zatem może zatem oznaczać coś innego dla jednej osoby, a coś innego dla drugiej. Poddawanie czyjegoś działania ocenie, ze względu na to, czy jest to działanie rozsądne czy też nie, wydaje się stuprocentowo relatywne. Oczywiście, jeśli przyjąć takie kryterium rozsądku.

Można jednak spróbować zdefiniować działanie rozsądne inaczej. Działanie jest rozsądne, wtedy gdy jest przez osobę je podejmującą przemyślane. Kiedy podejmując jakąś decyzję, człowiek rozważa plusy i minusy, korzyści i zagrożenia, wtedy można powiedzieć, że działanie jest rozsądne. Każdy człowiek może mieć inny system wartości i wyznacza sobie cele właśnie ze względu na własną hierarchię.

Mimo, że samemu postąpiłbym inaczej, to nie mogę podważyć czyjejś decyzji mówiąc, że jest ona nierozsądna, jeśli nie jestem pewien, że osoba tego nie przemyślała. Jeśli dla mnie stabilizacja finansowa nie jest tak ważna, jak owocność życia duchowego i chętnie wymieniam jedno na drugie, to robiąc to w pełni świadomie, postępuję rozsądnie; niezależnie od tego, czy większość ludzi to rozumie czy też nie.

Jeśli dla ratowania drugiej osoby rzucam się na dwunastu uzbrojonych napastników nie myśląc o tym, że niedość, że nic nie pomogę to jeszcze sam stracę życie, postępuję nierozsądnie. Jeśli przemyślę konsekwencje i postąpie tak samo, chociażby dlatego, żeby dać świadectwo konieczności oddawania życia dla drugiego człowieka, postępuję rozsądnie. Jeśli nie umiem pływać, a skaczę do wody dla ratowania tonącego nieświadomy zagrożenia, postępuję nierozsądnie. Jeśli skaczę do wody, ale zdaję sobie sprawę z ryzyka i świadomie je na siebie biorę, postępuję rozsądnie.

Co jednemu wydaje się szczytem braku rozsądku, dla innego jest rozsądku wzorem. Często więc zamiast szufladkować jakieś zachowanie, warto przyjrzeć się mu bliżej i być otwartym na punkt widzenia inny niż własny. Może z czyjegoś przykładu możemy nauczyć się czegoś sami. Może potrafimy wyciągnąć również wnioski z cudzych błędów a nie tylko z własnych.

piątek, 30 października 2009

Bronić człowieka przed nim samym?

Głośno ostatnio jest o tzw. ustawie antyhazardowej. Jednym z jej punktów jest zakaz udostępniania automatów do gry w pubach. Jako uzasadnienie pada argument, że hazard jest groźny. Czy w imię ochrony człowieka przed groźbą, można ograniczać jego wolność? Załóżmy, że ja prowadzę pub i mam ochotę wystawić automat do gry. Dlaczego odgórna władza, która mnie reprezentuje, może mi tego zabronić? Jeśli ktoś wchodzi do pubu i ma ochotę zagrać, to dlaczego odgórna władza i jemu tego zakazuje?

Dlaczego jeden człowiek może zabronić czegoś drugiemu człowiekowi? Odpowiedź jest prosta. Posiada do tego mandat. W przypadku kraju demokratycznego jest to mandat większości aktywnego politycznie społeczeństwa. Co jednak wynika z tego mandatu? Czy władza może robić, co jej się podoba? Czy gdyby w społeczeństwie było 3/4 ludzi poniżej 50 roku życia, to czy mandat może uprawniać do dyskryminacji pozostałych 1/4? Na tej zasadzie przecież Hitler doszedł do władzy i ogłosił się władcą absolutnym. Czy mógł eliminować konkurentów politycznych za aprobatą większości społeczeństwa? Nie!

Mandat sprawowania władzy moralnie uprawnia jedynie do wypełniania podstawowego zadania. Zadaniem tym jest obrona człowieka przed agresją innego człowieka. To pilnowanie aby człowiek nie mógł ograniczyć w żaden sposób wolności drugiego. Aby wolność i równość w wolności były przestrzegane. Stąd władza powołuje policję i wojsko. Stąd konieczność działania służb wywiadowczych i kontrwywiadowczych. Granicą wolności człowieka staje się wolność innego człowieka. Ustaleniem, gdzie jedna się kończy a druga zaczyna nieraz jest trudne i stąd powstawanie skomplikowanego prawa, które powstaje również z mandatu społecznego.

Wolna osoba, chce zagrać. Wolna osoba, chce udostępnić grę. Czy któraś z nich nastaje na wolność drugiego? Mówi się, że hazard uniezależnia, a więc i pozbawia wolności drugiej osoby. Ale w uzależnienie człowiek wpada z własnej nieprzymuszonej woli. O żadnym pogwałceniu wolności jednego przez drugiego mowy tu nie ma, a więc nie jest to obszar kompetencji, którego dotyczy mandat dany przez większość.


Rozumiem troskę o dzieci, które nie mogą za siebie decydować, ale można wprowadzić rozwiązania chroniące dzieci, a niekoniecznie ograniczające wolność dorosłych, świadomych ludzi. Demokracja nie jest doskonała, bo odzwierciedla zawsze tylko zdanie większości. Jednak demokracja może być doskonalsza, jeśli władza nie będzie się rozpychać ograniczając wolność jednostki tam, gdzie wolność ta nie koliduje z wolnością drugiego człowieka.

środa, 28 października 2009

Woda w wino

Czy Chrystus przyszedł na świat aby magicznymi sztuczkami przekonać niewiernych, że jest Bogiem? Tak można wywnioskować czytając bezmyślnie Ewangelię lub słuchając niektórych katechetów i kaznodziejów. W ramach mojej małej propagandy proponuję pochylić się na krótką chwilę nad jednym z przykładów - nad cudem na weselu w Kanie galilejskiej.

Na owym weselu zdarzyło się, że brakło wina dla gości. Zdesperowany gospodarz poprosił Chrystusa o pomoc. Jezus kazał zaczerpnąć wody, pomodlił się i kazał spróbować. Okazało się, że woda ma smak wina. Gospodarz powiedział, że równie dobrego wina nigdy wcześniej nie miał okazji spróbwać. Ot magia.

Spróbujmy jednak spojrzeć na sprawę trochę inaczej. Wesele to życie człowieka. Człowiek żyje sobie i korzysta z tego życia. Je, pije, używa i z tego czerpie satysfakcję. Pije sobie smakowite wino codzienności. W pewnym momencie jednak wino to sie wyczerpuje. Człowiek nie widzi sensu własnej egzystencji. Brakuje już tego wina. Pozostaje woda. Woda bez smaku. Całe życie wydaje się pozbawione smaku.

I oto pojawia się Chrystus, który nadaje sens życiu. Przemienia wodę w wino. W najsmaczniejsze wino, jakie można pić. Wino miłości. Wino, które odrywa człowieka od codziennego jedzenia, picia i używania i zwraca uwagę na wartość, która nigdy smaku nie traci.

Czy Chrystus jest magikiem? Nie. Jest mędrcem, który wskazuje drogę. Jest nauczycielem, który nie tylko słowem, ale przede wszystkim świadectwem prowadzi tych, którzy chcą go słuchać. Daje im do picia wyśmienite wino, zamiast wody. Spróbować takiego wina, to zaznać wieczności.

wtorek, 27 października 2009

... mrok ogarnął całą ziemię ...

Nie wiem dlaczego, ale dziś rano przyszło mi do głowy ukrzyżowanie. Może jako wynik moich przemyśleń na temat jakości życia. Chrystus rezygnuje z życia zgodnego z modelem wówczas obowiązującym. Rezygnuje z żony, rodziny, pracy. Czas poświęca nauce, świadectwu i modlitwie. Mówi, że kto chce iść za nim, niech się zaprze samego siebie i naśladuje go biorąc swój krzyż. Przyszedł mi do głowy ten fragment:

Od godziny szóstej mrok ogarnął całą ziemię, aż do godziny dziewiątej. Około godziny dziewiątej Jezus zawołał donośnym głosem: «Eli, Eli, lema sabachthani?».

Co to właściwie oznacza? Skąd to dramatyczne wezwanie. Chrystus pyta: czemuś mnie opuścił. Czy chodzi o to, czemu posłał Bóg Chrystusa na krzyż? A przecież Chrystus w końcowej fazie wiedział już, że idzie na krzyż. Co oznacza, że mrok ogarnął całą ziemię? Z przypisów wiemy, że nie było to zaćmienie słońca, bo księżyc w tym czasie był w pełni.

Nikos Kazantzakis w Ostatnim Kuszeniu Chrystusa podsuwa interesującą interpretację. Te symboliczne trzy godziny, w których Chrystus wisiał opuszczony na krzyżu, wykorzystał szatan, aby jeszcze raz spróbować zwieść go z obranej drogi. Podsunął mu wizję długiego, szczęśliwego życia u boku żony, z gromadką dzieciaków. Czy po to, żeby Chrystus zrezygnował i przeżył? Może. A może po prostu po to, żeby obudzić w nim żal i bunt. Żeby Chrystus na krzyżu pożałował swojej decyzji i zwrócił się przeciwko swoim oprawcom zamiast im wybaczyć i dać ostateczne świadectwo.

Mrok ogarniający ziemię oznaczałaby zatem, że w tym czasie toczy się dramatyczna walka Chrystusa. Że losy świata właśnie się ważą i wynik walki nie jest wcale przesądzony. W walce tej Chrystus jest samotny. Sam musi zmierzyć się z kuszącymi wizjami. Stąd i tragiczne zawołanie "czemuś mnie opuścił?". Z walki wychodzi zwycięsko, stąd triumfalne "dokonało się" na końcu.

Chrystus umierając nie stracił życia, ale je dopełnił. Odszedł ze świadomością wykonanego zadania. Uratował swoje życie, zgodnie z wcześniejszą nauką. Mówił wszak, że kto chce zachować życie ten je straci, a kto straci życie z Jego powodu, ten je zachowa. On właśnie tracąc życie, zachował je. Nie było mu ono odebrane, ale sam dopełnił swojego przeznaczenia. Gdyby poddał się wizjom szatana, umarłby ze świadomością życia odebranego. Straciłby życie, chcąc je zachować.

Czy Kazantzakis miał rację? Nie mam pojęcia. Nie ulega wątpliwości jednak, że warto zastanawiać się nad sensem słów Ewangelii. Dzięki temu można odkryć prawdziwy sens nauki Chrystusa!

niedziela, 18 października 2009

Kto Boga Bogiem uczynił?

Jak się zaczęło? Wielki wybuch? Ale co go spowodowało? Spontaniczne ruchy masy kwarkowej? Ale skąd się wzięły te kwarki? Czy w ogóle można mówić o początku? Teorii kosmologicznych jest bardzo dużo, a zmiany ich popularności były bardzo częste na przestrzeni czasu nauki. Niesposób przedrzeć się przez barierę czasu i z całą pewnością odpowiedzieć na te pytania. Umysł ludzki, przyzwyczajony do związków przyczynowo skutkowych, zawsze będzie zadawał pytania o przyczynę.

Podobnie sprawa się ma w przypadku wiary i Boga. Bóg stworzył świat, ale kto stworzył Boga? Skąd Bóg się wziął w Jego własnym świecie? Kto Boga Bogiem uczynił? Podobnie jak w przypadku kosmologii, niesposób przedrzeć się przez barierę oddzielającą nas od tej tajemnicy. Czy Bóg istnieje w jakiejś formie czasu, czy poza czasem? A może to Bóg jest czasem? Zagadka, której rozwiązanie jest nieosiągalne, a jednak rozum ludzki poszukuje odpowiedzi. I nie uspokaja go myśl św. Augustyna, który mówi, że nie trzeba zrozumieć aby uwierzyć, ale uwierzyć aby zrozumieć.

Dziś właśnie przyszło mi do głowy to pytanie. Kto Boga Bogiem uczynił? Gdy mówimy Bóg, od razu staje nam przed oczyma potężny władca, który swoim majestatem wydaje nieodwołalne wyroki. A może właśnie tutaj tkwi błąd, przez który tak trudno pojąć tę tajemnicę? Chrześcijanin wierzy przecież nie w Boga-tyrana, ale w Boga-człowieka, w Chrystusa.

Ponad dwa tysiące lat temu narodził się człowiek, który przez pierwsze trzydzieści lat swojego życia, żył zgodnie z powszechnym modelem i obserwował rzeczywistość. Człowiek ten zrozumiał, że na świecie dzieje się źle i odnalazł tego powód. Sformułował receptę, w postaci Kazania na Górze. Wielokrotnie dawał świadectwo miłości i przebaczenia. Przeciwstawił się obowiązującemu modelowi wiary. Otwarcie wystąpił przeciwko establishmentowi duchowemu (arcykapłani) i politycznemu (faryzeusze). Nakazał swoim naśladowcom szerzyć jego naukę, miłować, pomagać, dzielić się i przebaczać. Walka o te wartości kosztowała go życie i nawet na krzyżu w obliczu zbliżającej się śmierci, dał świadectwo wiary i przebaczył oprawcom. Umarł, ale przeżył. Człowiek umarł, ale Bóg przeżył. Kto go uczynił Bogiem?

Hegel napisał, że człowiek nie jest tym, na kogo wygląda, ale tym, co robi. Chrystus umarł za drugiego człowieka, za zbawienie świata. Czy to nie czyni go Bogiem? Pokłonu temu Bogowi nie oddaje się gestem ani słowem, ale własnym życiem i działaniem.

piątek, 9 października 2009

Wtórne motywacje

Zło musi być ukarane. Dobro powinno być nagrodzone. Czy tak jest? A może nagrodą za dobro jest brak kary za zło? Czy brak zła oznacza dobro? A może wszystkie te pytania są tak samo absurdalne jak wszystkie systemy kar i nagród?

Kara i nagroda z założenia mają być motywacją dla człowieka do zaniechania lub podjęcia odpowiedniego działania. Jednak skoro one są motywacją, to co należy robić, gdy nie ma świadków czynu. Nie ma możliwości ani ukarania, ani nagrodzenia. Czy kodeks moralny przestaje istnieć? Czy system kar i nagród jako motywacja do czynienia zła lub dobra nie prowadzi do tego, że człowiek przestanie rozróżniać co jest naprawdę dobre, a co złe, a będzie tylko wiedzieć, co jest nagradzane, a co karane?

Jeśli człowiek nie zrozumie, że czynienie dobra jest samo w sobie nagrodą za czynienie dobra, a czynienie zła jest samo w sobie karą za czynienie zła (czyli, że czyn sam w sobie znosi znaczenie nagrody i kary), to niesposób uwierzyć w to, że ten człowiek może widzieć swój cel w dobru, którego dokonuje.

A jeśli zrozumie? Może dzięki temu rację przestanie mieć ten, kto ma siłę. Nie ten, który włada aparatem represji będzie decydował, co jest dobre, a co złe. Może wtedy dobro samo w sobie stanie się racją. Nikt nie będzie władał aparatem represji, gdyż represje przestaną mieć jakikolwiek sens. Utopia? Możliwe, bo przecież nikt nie uwierzy, że świat jest idealny. Jednak obowiązek moralny polega na prowadzeniu świata w stronę ideału. Georg Wilhelm Friedrich Hegel w Fenomenologii Ducha zaznacza, że moralność ma prowadzić świat do ideału. Osiągnięcie tego ideału oznaczałoby jednak koniec moralności, gdyż obowiązek przestanie mieć rację bytu.

Nikt jednak nie może zasłonić się nieosiągalnością ideału, ponieważ póki co obowiązek moralny istnieje. Istnieje rzeczywistość, a więc istnieje również dobro i zło. Istniejemy i my w przestrzeni przez nie wyznaczanej. Prawo ma być tylko wtórną interpretacją dobra i zła. Podobnie jak kara i nagroda tylko wtórną do nich motywacją. Niech człowiek rozumie, że zła nie należy popełniać dlatego, że jest złem, a nie dlatego, że grozi za nie kara. Niech czyni dobro, dlatego, że jest to dobro, a nie dla oczekiwanej nagrody. Jeśli zdewaluujemy znaczenie dobra i zła samych w sobie, to co pozostanie na tym świecie? Piękno? Przyjemność? Prawda? A może nuda, banalność i zakłamanie?

czwartek, 1 października 2009

Ciekawy przypadek Romana P.

Cały świat kultury zamarł na chwilę. Wielki światowej sławy reżyser został złapany po trzydziestu latach za seks z trzynastolatką. Zło zdecydowanie zostało przez niego wyrządzone i może imponować konsekwencja, z jaką amerykański wymiar sprawiedliwości ściga złoczyńcę. Warto jednak chyba zastanowić się również nad moralnym zabarwieniem takiego ścigania. Oczywiście ściga się kogoś po to, by go ukarać. Po co jednak karać?

W obecnych systemach prawnych karanie ma trojakie znaczenie: izolacja (niebezpiecznego dla innych osobnika), resocjalizacja (i przywrócenie go społeczeństwu) oraz odstraszanie. Po trzydziestu latach życia tego człowieka w społeczeństwie, chyba nie ma wątpliwości, że pierwsze dwa cele w tym przypadku nie mają żadnego sensu. A więc jedynym celem może być przykład odstraszający innych od dokonywania podobnych czynów i świadomość, że czeka ich za to nieuchronna kara.

Czy jednak, gdy wymierzamy karę jedynie po to by odstraszyć innych nie gubimy czegoś cennego? Czy nie niszczymy człowieczeństwa tego, który wyrządził zło, tylko w imię jakiegoś odstraszania? Kant pisał:

Postępuj tak, abyś człowieczeństwo tak w swojej osobie, jak też w osobie każdego innego używał zawsze jako celu, nigdy jako środka.

Zasadność tej myśli starałem się uchwycić w innym wpisie (tutaj). Karając kogoś jedynie w celu odstraszenia, właśnie traktujemy człowieka jako środek. O moralnym zabarwieniu odstraszania pisałem również w innym wpisie (tutaj) i powtarzanie tych samych przemyśleń jest bezcelowe. Z tych wszystkich przemyśleń wyłania się pytanie. Po co karać starszego człowieka, który nie stanowi żadnego zagrożenia dla społeczeństwa? Odstraszanie? Chyba nie warto. Przecież to też jest człowiek. Odwet? Tego typu instynkty nie mogą być podstawą pozbawienia kogoś wolności. Więc po co?

Odpowiedzi nie widzę. Podsumowaniem niech będzie fragment Władcy Pierścieni JRR Tolkiena, który już wcześniej przytaczałem. Rzecz się ma, gdy po wygranej wojnie i po spełnionej misji Froda, Aragorn odprowadza swoich przyjaciół do granic swego królestwa. Gdy znajdują się w Isengardzie, gdzie Drzewcowi została powierzona wcześniej misja pilnowania złego Sarumana, mądry ent przyznaje, że go wypuścił. Oto co mówi, jako uzasadnienie swojej decyzji:

Tak, poszedł sobie. Wypuściłem go. Zresztą niewiele z niego zostało, jak zobaczyłem, kiedy z Wieży wylazł, a ten gad, który mu dotrzymywał towarzystwa, wyglądał po prostu jak cień. Proszę cię, Gandalfie, nie mów, że obiecałem go przypilnować, bo sam pamiętam to dobrze. Ale wiele się od tego czasu zmieniło. Trzymałem go tutaj, póki groziło, że może nam zaszkodzić. Powinieneś wiedzieć, że nie cierpię więzić żywych istot i nawet takiego podłego stwora nie mogłem więzić w klatce dłużej, niż to było konieczne. Nawet żmiję, gdy jej wyrwano jadowite zęby, można wypuścić na wolność, niech pełza, gdzie jej się podoba.

piątek, 18 września 2009

Słuszna sprawa?

W demokratycznym kraju, aparat państwowy otrzymuje mandat społeczeństwa do sprawowania władzy. Innymi słowy, obywatel dzięki możliwości wolnego wyboru, wybiera ludzi, którzy ustalają granicę tej wolności. W imię czego? Wygody? Dobrobytu? Bezpieczeństwa? Oczywiście władza nie może posunąć się do odebrania wolności ludzi, ponieważ mandat ma jedynie na mocy tej wolności.

Demokratycznie wybrana władza w imię celu, do jakiego została powołana, posuwa się do rozmaitych czynów, z których niektórzy się cieszą, a niektórzy płaczą. Jednak nie wolno zapominać, że jaki cel by nie był, to nie uświęca on w żaden sposób środków wykorzystanych do jego realizacji.

Ciekawy dialog usłyszałem w drugim odcinku serialu Jana Łomnickiego pt. Dom. Mieszkańcy jednej z kamienic wracają po wojnie do zrujnowanej Warszawy. Odbudowują swoje życie wraz z krajobrazem. Szerzy się złodziejstwo, paserstwo i spekulacje. Władza ludowa w imię walki, zagania do robót osoby o to podejrzane. Tak się właśnie stało z jedną z bohaterek. Gdy została już uniewinniona, między nią, a głównym bohaterem (który udowodnił jej niewinność) dochodzi do rozmowy:

- Siedziałam za Niemców i wyszłam psychicznie mocniejsza, a teraz ... . Jak człowiek mało o sobie wie. Nigdy nikomu nie życzyłam źle ... a tam chciałam, żeby tych wszystkich z karabinami zasypał gruz ... i nas razem z nimi.
- Oni muszą ukrócić złodziejstwo, paserstwo. Tylko czasami tak się zdarza, że niewinni wpadają.
- Dla pana to jest może normalne. Wiem, że tak powinno być, ale nie mogę się z tym pogodzić. Jeżeli jakaś sprawa ma wyrządzić krzywdę choćby jednemu człowiekowi, to ta sprawa traci na słuszności.

Myślę, że warto się nad tym zastanowić nie tylko w kontekście tamtego okresu. Również przy podejmowaniu codziennych naszych decyzji i decyzji naszych reprezentantów warto pamiętać, że
żadna walka z patologiami nie może być pretekstem do odbierania wolności niewinnych ludzi, które zawsze jest gwałtem na człowieku. Niezależnie od skali. Nieważne, czy odbierze się wolność całemu narodowi, czy tylko jednemu niewinnemu człowiekowi. Żadna sprawa, pod pretekstem której dokonuje się takich rzeczy nie może być uznana za słuszną!

poniedziałek, 14 września 2009

Wędrówka

Stary testament pełny jest opisów rozmaitych wędrówek. Raz Abraham idący do Ziemii Obiecanej, raz Mojżesz wychodzący z Egiptu, oraz wiele innych przykładów. Myślę, że nieprzypadkowo biblia opisuje wędrówkę. Można te wędrówki potraktować dosłownie, jako opisujące historie wybranego narodu. Historia przymierza, zwątpienia, zdrady i wybaczenia. Wzlotów człowieka, jak i jego upadków. Bezkresu pustyni i znaków od Boga.

Ale może gdzieś pod dosłowną interpretacją, kryje się coś głębszego? Chrystus przyszedł powiedzieć nam, że każdy człowiek należy do narodu wybranego. Może więc historia tego narodu jest historią każdego z nas. Każdy od chwili narodzin idzie przez życie. Podąża przez wielką nieogarnioną pustynię czasu i przestrzeni. Poszukuje sensu własnej egzystencji. Zostawia za sobą ślady i próbuje odczytywać ślady pozostawione przez przodków.

Jest jednak też drugi kierunek wędrówki. Zanurzony w rzeczywistości człowiek, dzień za dniem spędza na tych samych zajęciach. Zamiast wędrować do przodu, wędruje w koło. Zagubiony w świecie usystematyzowanych oczekiwań i utartych przyzwyczajeń człowiek może zapomnieć o sensie własnej egzystencji. Zbliżając się do śmierci odkryje, że nie ruszył się ani o krok od chwili wejścia w tę pętlę.

Może aby się zupełnie nie zapętlić, warto na chwilę się zatrzymać i pomyśleć. Pomyśleć jak wykonywać te cykle wędrówki w taki sposób, aby jednocześnie poruszać się do przodu. Może ponad bieżące cele i obowiązki warto postawić konkretne spotkania z drugim człowiekiem i odczytać w nich znak od Boga. Tak aby wędrówka jaką przemierzamy, była wędrówką w określonym kierunku.

piątek, 11 września 2009

Snowy White - Midnight Blues

Zachęcam do posłuchania pięknego blues'a. Mało kto zna ten kawałek, a szkoda. Cała twórczość tego gitarzysty pozostaje w cieniu, choć zupełnie nie rozumiem dlaczego.



Miłego słuchania!

wtorek, 8 września 2009

Niejasność spekulacji

Dyskusją akademicką jest rozważanie, na podstawie czego, można oceniać człowieka. Czy ważna jest intencja, czy efekt działania? Ciekawą myśl przedstawia Georg Wilhelm Friedrich Hegel w Fenomenologii Ducha. Otóż spotkawszy człowieka, jedynym, co możemy o nim powiedzieć, są nasze wrażenia. To kim on jest, czyli kantowski homo noumenon, może być kimś zupełnie innym, niż ten, jakim nam się ukazuje (homo phenoumenon). Jakakolwiek ocena jest czystą spekulacją i nie może mieć waloru obiektywności.

Hegel zauważa, że człowiek odsłania nam prawdę o swojej istocie poprzez własny czyn. Czyn możemy zanalizować dzięki efektowi działania osoby. Efekt, nadaje obiektywność naszej ocenie. Człowiek staje się tym, co czyni. Próbując analizować intencję tego czynu, cofamy się od odsłoniętej prawdy do etapu ponownych spekulacji i ponownie tracimy obiektywność.

Dalej filozof przywołuje hipotetyczną sytuację. Człowiek uprzedzony do drugiego, doświadczając od niego dobra, mógłby powiedzieć: "wiem, że uczyniłeś mi dobro, ale po twojej twarzy widzę, że jesteś złym człowiekiem i nie mogłeś mieć dobrych intencji, więc Twój czyn nie jest dobry". Jedyną odpowiedzią jaką może otrzymać za taką analizę jest według Hegla wymierzony policzek. Bynajmniej nie chodzi o urażoną dumę, ani o odpowiedź na niewdzięczność. Uderzenie w twarz, pokazuje jak niewiele znaczą rysy twarzy, z których rzekomo druga osoba wyciągnęła takie wnioski.

Trudno nie zgodzić się z Heglem w tym względzie. Jeśli chcemy obiektywnie ocenić czyjeś działanie, musimy opierać naszą ocenę na obiektywnych aspektach, a więc na efektach. Nie oznacza to jednak, że intencja nie jest ważna. Intencja ważna jest z punktu widzenia osoby czyniącej dobro, a nie z punktu widzenia osoby oceniającej. Ale osobie doświadczającej i oceniającej pozostają jedynie efekty. Inaczej cofamy się w niejasności spekulacji dewaluując czyn jako odsłonę tajemnicy, jaką jest istota człowieka.

poniedziałek, 7 września 2009

Wolny człowiek

W czasie właśnie zakończonego urlopu miałem okazję odwiedzić grób jednego z pisarzy, którzy na moje życie i przemyślenia wywarli największy wpływ. Mam na myśli Nikosa Kazantzakisa. Wzniesienie w centrum Iraklionu i coś na kształt ogrodu.


Na środku nagrobek z surowym krzyżem.


Miejsce magiczne. Z tyłu wyryty napis w języku greckim.


Po polsku oznacza:

Nie oczekuję niczego.
Nie obawiam się niczego.
Jestem wolny.

Arogancka prowokacja? A może świadectwo wiary? Myślę, że Jego dzieła nie pozostawiają wątpliwości. Czytając Ostatnie Kuszenie Chrystusa, albo Chrystus ukrzyżowany po raz wtóry, zaczyna rozumieć się na czym polega wiara w Chrystusa. Nikos Kazantzakis, jako jeden z nielicznych rozumiał. Każdemu życzę znaleźć się choć przez chwilę w tym miejscu.

wtorek, 18 sierpnia 2009

Ubrać myśl w proste słowa

Gotuje się we mnie, gdy widzę, co z nauki Chrystusa pozostało w obecnym "chrześcijaństwie". Dlaczego zamiast miłości, nauka chrześcijańska coraz bardziej pilnuje jakichś sztywnych norm i struktur, których skądinąd w ewangelii trudno się dopatrzeć? Czasem własną myśl trudno ubrać w słowa. Dlatego zamiast tego, przytoczę cytat z o. Jana Andrzeja Kłoczowskiego.

Mistyka była dla Kołakowskiego czymś rdzennie religijnym, najczystszą postacią religii, wyzwoloną z uwikłań socjologiczno-polityczno-psychologicznych. To chrześcijaństwo dalekie od zmyślnych struktur scholastycznych. Kołakowski z dużym zrozumieniem przyjmował powiedzenie Erazma z Rotterdamu, że nie może zrozumieć, dlaczego z prostej Ewangelii teologowie wybudowali potworne, skomplikowane gmachy.

Polecam gorąco również cały wywiad.

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

O szczęściu

Zupełnie przypadkiem trafiłem na wypowiedzi jednego z twórców legendarnego zespołu Pink Floyd, którym jest Roger Waters. Wśród wielu ciekawych i mniej ciekawych myśli i anegdotek, znalazłem coś, co uznałem za wartościowe i czym się chciałem podzielić.

Wydaje mi się, że szczęście znajduje się gdzieś pomiędzy personalnymi, religijnymi i politycznymi ekstremami. Myślę, że szczęśliwi jesteśmy wtedy, gdy rozumiemy także punkt widzenia i potrzeby innej osoby. Szczęścia nie ma tam, gdzie jesteśmy zagubieni w samotniczym śnie.

Roger Waters, Listopad 2005

czwartek, 30 lipca 2009

Res cogitans

Filozofów od wieków interesował związek między rzeczywistością, a postrzeganiem. Czy to, co do nas dociera w postaci fenomenów, jest zgodne z faktycznym (co to w ogóle znaczy) stanem? Od Arystotelesa po Husserla temat ten jest nieodłącznym elementem refleksji światopoglądowej. Nie jest moją intencją przedstawienie dziejów tych rozważań, ale przytoczenie jednego z bardziej interesujących poglądów na ten temat, którego autorem jest wybitny francuski filozof Rene Descartes, znany również jako Kartezjusz.

Nie można ze stuprocentową pewnością założyć, że to co nas otacza jest bytem faktycznie istniejącym. Istnieje niewielka możliwość, kładąca cień na wiarygodność naszej percepcji, że mami nas wyjątkowo złośliwy demon. Podsuwa nam do świadomości fakty i przedmioty, które w rzeczywistości nie mają miejsca. Oddziaływuje na nasze zmysły, intelekt, rozum i pamięć. Czy oznacza to, że niczego nie możemy być w stu procentach pewni?

Bynajmniej. Jest coś, czego istnienie jest dla mnie niezaprzeczalne. Fakt, że myślę, że odczuwam. Że jestem kartezjańskim res cogitans. Cogito ergo sum. Mogę zatem wiedzieć, że jestem i nie mogę mieć co do tego wątpliwości. Istnieje zatem we mnie coś, jakaś duchowość, coś co w przeciwieństwie do wszelkiej materii, wiem, że istnieje. Jest to coś boskiego, choć niedoskonałego. Wyrazem niedoskonałości jest to, że nie mogę być pewien niczego innego, że zawsze pozostaje cień wątpliwości. Jednak niedoskonałość nie jest zaprzeczeniem doskonałości ale jej jakimś fragmentem. Musi istnieć jakaś doskonałość. Jakiś absolut. Jakiś Bóg.

Jeśli założyć, że to ta doskonałość objawia nam rzeczywistość, to niesposób uwierzyć, że nas zwodzi, że nas oszukuje. Oszustwo bowiem stoi w jawnej sprzeczności z doskonałością. Jaki cel może mieć doskonałość w zwodzeniu człowieka? Czy chce podkreślić swoją doskonałość? Oznaczałoby to, że doskonałość potrzebuje czegoś więcej, a więc nie jest pełna, a więc nie jest doskonała. Skoro więc doskonałość nie zwodzi i nie oszukuje człowieka, możemy wysunąć dość logicznie uzasadnioną tezę, że świat, który postrzegamy wokół, również istnieje rzeczywiście.

W ten sposób Kartezjusz od poddania istnienia świata w wątpliwość wyprowadza pewność jego rzeczywistego istnienia. Myśl ta była przez jego następców poddawana krytyce, ale znajdowała również wiernych obrońców. Nie chciałbym tu zajmować ani stanowiska pro-, ani antykartezjańskiego, ale raczej zachęcić do chwili zadumy i zagłębiania się w treść przemyśleń wielkich filozofów.

poniedziałek, 27 lipca 2009

Jałmużna

Kontynuując rozważanie Kazania na Górze, czytamy:

Kiedy więc dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę, powiadam wam: ci otrzymali już swoją nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie.

Wyłania nam się obraz Boga-podglądacza, który śledzi każdy mój krok i skrupulatnie odnotowuje moje złe i dobre uczynki, aby stosownie do bilansu mi odpłacić. Oczywiście intencje są ważne, dlatego czynienie jak czynią obłudnicy, wbrew zasadom utylitaryzmu, wcale nie jest dobre. Kto zatem widzi moje dobre dzieła jeśli nie robię ich na widoku? Czy mają je widzieć ludzie obok? Czy robi to Bóg-podglądacz? A może jest inna możliwość?

W tej całej sytuacji uczestniczy drugi człowiek. Ten, któremu daję jałmużnę. Ten, któremu jałmużna jest potrzebna. On widzi Twój dobry uczynek, nawet jeśli nie wie, że to Ty jesteś dobroczyńcą. Jemu dajemy to, czego potrzebuje. On zaczyna rozumieć miłość, której doświadczył. Czy Jego życie, radość, miłość nie są wystarczającą nagrodą? On jest Ojcem, który widzi w ukryciu i to On oddaje Tobie w postaci życia, radości i miłości. Boga należy szukać właśnie tam - w twarzy każdego napotkanego człowieka.

Przytaczałem już słowa z książki Nikosa Kazantzakisa pt. Chrystus ukrzyżowany po raz wtóry (tutaj). Ojciec Manasis, który zbierał całe życie środki, aby pojechać do Ziemii Świętej, by złożyć pokłon Chrystusowi, spotkał go w pierwszym napotkanym potrzebującym człowieku. Zresztą również Ewangelia nie pozostawia niedomówień. Mówi przecież Chrystus: Cokolwiek uczyniliście jednemu z braci moich najmniejszych, mnieście uczynili. Czy można zignorować tak spotkanego Boga? Czy to spotkanie nie jest najlepszą nagrodą? Jak inaczej można sobie wyobrazić niebo? Niebo jest tam, gdzie Bóg. Spotykając Boga na ziemii, już tu doświadczamy nieba.

piątek, 24 lipca 2009

Bóg i byt

Mistrz Eckhart, wielki średniowieczny mistyk, dominikanin, filozof i teolog, uważał, że Bóg i dusza człowieka to jedno. Jego poglądy przybliża nam prof. Leszek Kołakowski w cyklu tekstów pt. "O co nas pytają wielcy filozofowie". O poglądach mistyka mówi tak:

Co więcej, Bóg i byt są tym samym, bo Bóg z siebie samego tworzy, nie zaś z jakiegoś tworzywa, które by niezależnie od niego istniało; wolno przeto powiedzieć, że cokolwiek jest, jest Bogiem, jako że jest z Boga. W szczególności człowiek, to znaczy dusza ludzka, jest z Bogiem nieoddzielnie złączona. Jedno z heretyckich twierdzeń Eckharta powiada, że w duszy jest coś niestworzonego i niestwarzalnego. Należy więc sądzić, że w jakimś istotnym znaczeniu dusza jest Bogiem. W różnych formułach wyraża się ta sama dziwna prawda. Nie ma różnicy między jednorodzonym Synem Bożym a duszą, podobnie jak to, co białe nie może być czymś różnym od białości. I czyż nie mówi św. Augustyn, że Bóg jest bliższy duszy niż ona sobie sama? Bóg z kolei jest ponad wszelkim imieniem jakie Mu się nadaje; nie można Go nazwać dobrym ani lepszym, ani najlepszym; Boga dobrym zwać to jakby białe zwać czarnym.

Myślę, że ta myślą, na trzy wieki przed Descartes'em, Mistrz Eckhart dał podstawy pod filozofię dialogu. Bo skoro dusza ludzka i Bóg to jedno, to jak można postąpić w obliczu Twarzy drugiego człowieka. Czy nie należy właśnie tam, a nie tylko w sobie szukać Boga?

sobota, 18 lipca 2009

Wolność i odpowiedzialność

Banalna sprawa. Dzięki naszemu rozumowi i wolnej woli podejmujemy decyzję. Realizujemy ją bądź nie i bierzemy odpowiedzialność za jej skutki. Jednocześnie rościmy sobie prawo do egzekwowania od innych odpowiedzialności za ich decyzje. Jeśli jakieś działanie nie jest wynikiem decyzji danej osoby, to nie mamy możliwości egzekwowania tej odpowiedzialności, podobnie jak nikt od nas nie powinien egzekwować odpowiedzialności za czyny, które nie wynikają z naszej wolności. Wolność i odpowiedzialność warunkują siebie na wzajem i jest to niezaprzeczalne, pod warunkiem, że nie traktujemy wolności jako swawoli, która pozwala na niezobowiązujące czynienie tego, co nam się tylko podoba, ale jako sposób realizacji naszych celów.

To, że odpowiedzialność jest uwarunkowana przez wolność, wydaje się oczywiste. Trudniej sobie wyobrazić w jaki sposób odpowiedzialność warunkuje wolność. Oto co pisze na ten temat jeden z wielkich filozofów, Emmanuel Levinas:

Znosząc ciężar drugiego człowieka, "ja" zostaje wezwane do niepowtarzalności przez odpowiedzialność. (...) Tak jakby niepowtarzalność "ja" była ciążeniem wpływu innego na "ja". To, co zawiązuje się w tej intrydze można nazwać dobrocią: na żądanie wyrzekam się całego majątku, całego dla-siebie, zastępuję innego.

Człowiek spotykając drugiego człowieka, w szczególności człowieka cierpiącego, zostaje wezwany do postawienia się w jego roli, do spojrzenia jego oczyma. Do zastąpienia go. Jego odpowiedzialność za drugiego człowieka staje się niepowtarzalna i warunkuje jego podmiotowość. Levinas wskazuje odpowiedzialność, która nie wynika z wolności, ale z etyki. Z niepowtarzalności relacji między mną, a innym. I taka odpowiedzialność, rodzi wolność:

Wolność polega na robieniu tego, do robienia czego jesteśmy powołani, na robieniu tego, czego ktoś inny niż ja zrobić nie może. Ograniczona w ten sposób przez innego, pozostaje wolnością.

Przecież każdy z nas żyje we własnym świecie i za kształtowanie tego świata jest odpowiedzialny. Odpowiedzialny jest również za własne relacje z innymi ludźmi, którzy pojawiają się w tym świecie. Dzięki tej odpowiedzialności, którą nakłada na nas nasz świat oraz spotkanie z drugim człowiekiem, otrzymujemy wolność. Wolność do realizacji tej odpowiedzialności. Do realizacji przeznaczenia, którego nie należy traktować jako fatum, ale jako powołanie!

piątek, 17 lipca 2009

Minuta ciszy


Tak bardzo chciałem właśnie dziś napisać. I nawet miałem temat gotowy. A jednak nie będę w stanie. ... Zamiast tego chciałem uczcić pamięć jednego z największych, którego od dziś nie ma wśród nas. Jego teksty nieraz stanowiły inspirację dla moich naiwnych przemyśleń. Myślę, że Jego dzieła uczyniły go nieśmiertelnym i długo jeszcze będziemy czerpać wiedzę i inspirację z Jego bogatej spuścizny. ...

Niech Jego głos nadal brzmi, zgodnie z tym, co sam pisał:

Do śpiewu, proszę państwa, głos musi być bez skazy, tu nie ma stopni czystości, albo się ma głos doskonały, albo nie ma go wcale, najmniejszy błąd, choćby niedostrzegalny, leciutki, maleńki fałsz psuje od razu wszystko, z głosem nie ma żartów, śpiew jest mową boską albo nie ma śpiewu.

... i jeszcze jeden cytat ...

Wydaje się nam, że przeszłość jest naszą własnością. Otóż przeciwnie – to my jesteśmy jej własnością, ponieważ nie jesteśmy w stanie dokonać w niej zmian, ona natomiast wypełnia całość naszego istnienia.

... Minuta ciszy dla zmarłego profesora Leszka Kołakowskiego.

wtorek, 7 lipca 2009

Wątpliwa użyteczność kłamstwa

Jednym z zarzutów wobec utylitaryzmu jest to, że usprawiedliwia on kłamstwo jeśli jest ono użyteczne dla osoby zapytanej. Ogólnie utylitaryzm polega na ustawieniu szczęścia jako podstawowego i jedynego pożądanego celu działań człowieka. Skoro więc mówiąc prawdę, człowiek może uniknąć przykrych konsekwencji, to kłamstwo jako dążenie do szczęścia wydaje się uprawnione. Wydaje się.

John Stuart Mill, wybitny myśliciel dziewiętnastowieczny, odpiera tak sformułowany zarzut. Szczęście człowieka bowiem ma wiele różnych sfer i poziomów. Są szczęścia małe, doraźne jak i szczęścia duże. Szczęście może być stanem zaspokojenia potrzeb cielesnych, jak i satysfakcja z dobrze wykorzystanej wolności. Coś co wydaje się użyteczne w kontekście konkretnej sytuacji życiowej, może na dłuższą metę przyczynić się do utraty szczęścia. Dążenie do szczęścia nie usprawiedliwia dążenia do pozornego szczęścia, ale postuluje rozważne obieranie celów.

Kłamstwo jest wspaniałym przykładem. Okłamując drugiego w jakiejś kwestii, możemy uniknąć przykrych konsekwencji. Działamy więc na korzyść własnego doraźnego szczęscia. Jednak z drugiej strony, przyczyniamy się do powstawania świata, w którym słowo przestaje mieć znaczenie. Obniżamy własną wiarygodność, a co za tym idzie, zmniejszamy stopień zaufania między ludźmi. Konsekwencją takiego działania jest świat, w którym nie można zaufać słowu drugiego człowieka, a więc jakiekolwiek przekazywanie informacji traci sens. Oznacza to efektywny koniec komunikacji. Nie da się przecenić znaczenia komunikacji w życiu człowieka. Pozorna użyteczność kłamstwa, okazuje się być fałszywa. Kłamstwo powoduje utratę szczęścia człowieka w szerszej perspektywie, a więc należy go zaniechać, chyba że sytuacja jest wyjątkowa (na przykład: przesłuchanie przez wroga w czasie wojny).

Nawet utylitaryzm, który wydawał się sprzymierzeńcem ludzi, którzy prawdy i kłamstwa używają jako narzędzi do realizacji swoich przyziemnych celów, okazuje się ich wrogiem. Może znaczy to, że jednak prawda powinna mieć priorytetowe znaczenie w relacjach międzyludzkich? W końcu żadna użyteczność nie jest dobrym usprawiedliwieniem dla kłamstwa, ponieważ jest ona jedynie pozorna. Może warto poświęcić te swoje przyziemne cele, aby dołożyć cegiełkę w budowie świata, w którym człowiek może zaufać drugiemu człowiekowi?

piątek, 19 czerwca 2009

Czystość zamiarów

Drugi rozdział Kazania na Górze, a szósty Ewangelii wg św. Mateusza, rozpoczyna się słowami:

Strzeżcie się, żebyście uczynków pobożnych nie wykonywali przed ludźmi po to, aby was widzieli; inaczej nie będziecie mieli nagrody u Ojca waszego, który jest w niebie.

Temat stanowi ciekawą kontynuację poprzedniej myśli, a więc rozważań, co jest ważniejsze - motywacja czy efekt działań. W zacytowanym fragmencie, Chrystus wyraźnie wskazuje, że zamiary są ważne. Nie oznacza to jednak, że efekt ważny nie jest. W innym fragmencie, Chrystus mówi: Po owocach ich poznacie. A więc ważne są zarówno zamiary jak i efekty. Jednak tutaj skupmy się na zamiarach.

Oczywistym jest, że nie należy robić czegoś specjalnie, aby ludzie to widzieli. A jednak z drugiej strony, zadaniem chrześcijanina jest dawanie świadectwa. Czy to świadectwo jednak ma być motywem? Czy jest ono tylko efektem działania? Motywem musi być zawsze drugi człowiek. Zgodnie z tym, co pisze Kant: Postępuj tak, abyś człowieczeństwo tak w swojej osobie, jak też w osobie każdego innego używał zawsze jako celu, nigdy jako środka. Celem musi być człowiek. Natomiast jednym z efektów jest świadectwo, które ma moc poruszenia innego człowieka.

Chrystus mówi o nagrodzie u Ojca, który jest w niebie. Czy zatem wszystkie dobre czyny mają być robione dla nagrody? Jednak czym jest ta nagroda? Niebo definiuje się jako miejsce, w którym jest Bóg. Jezus definiuje Ojca, jako tego, który jest w niebie. Na podstawie tych definicji nie sposób zrozumieć tych pojęć. Chrystus mówi, że to On jest drogą, prawdą i życiem. Mówi także: ja i ojciec, jedno jesteśmy. Natomiast siebie każe szukać w twarzy potrzebujących ludzi. A więc może właśnie w twarzy tego drugiego człowieka, któremu udzieli się pomocy, wobec którego nie przejdzie się obojętnie, gdy wysłucha się jego prośby: Nie zabijaj; może właśnie w tej twarzy należy szukać nagrody. A czy sam uczynek wykonany w czystych intencjach nie jest wystarczającą za niego nagrodą? Może kiedyś sytuacja się odwróci i ten sam Chrystus, któremu udzieliłem pomocy, pomoże również mnie? Może to właśnie Chrystus rozumie jako nagrodę u Ojca, który jest w niebie?

sobota, 13 czerwca 2009

Motyw czy efekt?

Jedną z sztandarowych myśli Immanuela Kanta jest stwierdzenie, że człowiek w swoim życiu powinien dążyć do cudzego szczęścia i własnej doskonałości. Dążenie do własnego szczęścia Kant wyłącza z obowiązków człowieka, jakoże należy to do jego natury. Dążenie do cudzej doskonałości nie leży z kolei w dziedzinie naszych możliwości, ponieważ wymagałoby to ograniczania czyjejś wolności, czego wolnemu człowiekowi robić nie wolno.

Moralnej oceny czynów człowieka można dokonać właśnie biorąc pod uwagę te dwie perspektywy. Za dobre uchodzić powinny zatem czyny, które odzwierciedlają się zarówno w korzyściach dla drugiej osoby, jak i w przybliżaniu własnej kultury ego do doskonałości. Aby ocena czynu brała pod uwagę korzyści drugiej osoby trzeba uwzględnić, tak jak postuluje m.in. Descartes (Kartezjusz) czy Hegel, jego efekty. Jednak aby sklasyfikować czyn jako dobry, jego intencje powinny być wyprane z egoizmu, a więc w jego ocenie ważny jest, zgodnie z tezą Kanta, czy Spinozy motyw kierujący człowiekiem.

Tym samym klasyczny podział etyki ze względu na ocenę zachowań wyróżniający efektywizm, motywizm i nominalizm staje się niewystarczający. Aby ocena zachowania była pełna, potrzebna jest etyka efektywistyczno-motywistyczna. Moralna kwalifikacja czynu wymaga spojrzenia z perspektywy zarówno strony wykonującej jak i przyjmującej. Ostatni w klasyfikacji systemów etycznych nominalizm wydaje się odwróceniem logiki. Postuluje on ocenę czy czyn jest dobry czy zły, na podstawie jego zgodności z moralnymi normami, podczas gdy to właśnie normy moralne powinny wynikać z klasyfikacji czynów.

piątek, 12 czerwca 2009

Nie zabijaj

W swojej rozprawie pt. Filozofia dramatu, ks. Józef Tischner zgadzając się ze słowami Emmanuela Levinasa pisze:

Twarz, która się objawia, mówi. Co mówi? Mówi: "Nie zabijaj". Innymi słowy: nie czyń tego, co możesz uczynić z każdym innym bytem - nie zadepcz, nie podcinaj, nie pożeraj, nie płać odwetem. Są różne sposoby zabijania.

Może warto sobie o tym przypomnieć za każdym razem, gdy drugi człowiek nas potrzebuje i prosi: "Nie zabijaj". W dowolnym kontekście. Gdy widzimy, że drugi człowiek potrzebuje pomocy, czy wolno nam przejść ignorując tę potrzebę. I nie mówię tu o sytuacjach, w których ktoś chce bezczelnie żerować na naszej dobroduszności, ale o sytuacjach, w których ktoś po prostu nas potrzebuje.

W dalszej części ks. Tischner pisze:

Twarz mówi: "Nie zabijesz", "nie zamordujesz mnie". Nakaz ów, czy może wezwanie, ma w sobie coś absolutnego. Słowo "absolutny" pochodzi od absolvere - rozwiązywać. To, co absolutne, rozwiązujje więzy z tym światem, a zawiązuje je z innym, w którym ten świat ma swe usprawiedliwienie. To, co absolutne, nie podlega krytyce i nie wymaga usprawiedliwienia. Jest transcendentne. Mówi: "nie zabijesz". Mimo wszystko. Mimo swego nieszczęścia - nie zabijesz. Mimo poczucia bezwartościowości - nie zabijesz. Mimo odrzucenia - nie zabijesz. Gdy mimo wszystko nie zabiłeś, to znaczy, że otworzyło ci się coś, co ci przywróciło utracony sens. Tym czymś jest właśnie Transcendencja.

Nie oznacza to wcale, że zabójstwo jest niemożliwe, ale zaprzecza temu co absolutne. Słowami autora:

Nie znaczy to, że zabójstwo jest fizycznie niemożliwe. Zabójstwa istnieją. Są gwałtem zadanym temu, co absolutne. Człowiek jest w stanie zabić, ale nie jest w stanie sprawić, by zabójstwo przestało być gwałtem.

Ogólnie dopiero zaczynam lekturę, ale już widzę, że będzie stanowić materiał do głębszych przemyśleń. Polecam.

piątek, 5 czerwca 2009

Cywilizacja zagrożona?

W rozprawie pt. Szukanie barbarzyńcy. Złudzenia uniwersalizmu kulturalnego, zamieszczonego w zbiorze Czy diabeł może być zbawiony i 27 innych kazań, Leszek Kołakowski wysuwa tezę, że konkwistadorzy, nazywani obecnie barbarzyńcami, niszczącymi rdzenną kulturę amerykańską, byli ostatnimi prawdziwymi obrońcami kultury europejskiej. Zadaniem cywilizacji jest bowiem rozprzestrzenianie się i niszczenie wszystkiego, co umacnia inne cywilizacje. W chwili, w której cywilizacja europejska nauczyła się szanować i bronić dobytków innych kultur, sama skazała się na śmierć. Autor sam przyznał się, że tezę tę wysunął prowokacyjnie, tym bardziej warto się chyba nad nią zastanowić. Obecnie stoimy w sytuacji, w której coraz większą część populacji europejskiej stanowią wyznawcy Islamu. Czy nie grozi to powolną niezauważalną dekonstrukcją naszej kultury?

Koniec końca naszą tradycję zdominuje tradycja arabska. Również prawo, które zgodnie z zasadami demokracji tworzy większość społeczeństwa, będzie promowało wartości innych niż nasza kultur. Czy zamknięcie granic i stworzenie jednolitych kulturowo regionów rozwiązuje ten problem? Bynajmniej. Spadająca liczebność populacji spowoduje nieuchronne osłabienie krajów europejskich, a co za tym idzie zwiększy niebezpieczeństwo podbicia naszej kultury przez konkwistadorów kultur bardziej liczebnych. Może zatem mobilizacja do rozmnażania? Ale czy nie jest to tylko pozorne rozwiązanie? Nawet jeśli liczebność populacji europejskich utrzyma się i nie da się zdominować, czy życie cywilizacji ma polegać na przepychankach statystycznych?

Wróćmy do tezy wysuniętej przez Kołakowskiego. Czy tolerancja i szacunek dla innych kultur prowadzi do samozniszczenia naszej cywilizacji? Drogi są dwie. Albo faktycznie dzięki naszemu przyzwoleniu inne cywilizacje urosną w siłę i zniosą naszą z powierzchni ziemii, albo nasz szacunek dla innych kultur wzbudzi szacunek vice versa i różnice kulturowe w końcu przestaną grać ważną rolę w relacjach międzyludzkich. Która z tych dróg okaże się prawdziwa? Droga miecza, czy pokoju?

Nie da się pominąć faktu, że fundamentem kultury europejskiej jest nauka chrześcijańska. To Chrystus rozpoczął ruch, który zaowocował narodzeniem się wzajemnego szacunku i tolerancji. Czy jemu było łatwiej mówić, a nam trudniej teraz realizować? Przecież Jezus był Żydem urodzonym w czasach okupacji rzymskiej. Żył w samym centrum wojen różnych cywilizacji. O dominację walczyły m.in. cywilizacje: egipska, helleńska, perska, hebrajska i rzymska. I mimo całego szumu, Chrystus zaproponował inną drogę. Drogę przerwania łańcucha zła i nie odpowiadania złem na zło. Kazał zło dobrem zwyciężać. Zaproponował drogę w której to nie cywilizacje czy kultury są podmiotami, ale podmiotem jest każdy człowiek. Czy warto umierać za cywilizację? Czy nie lepiej umierać za drugiego człowieka?

Cywilizacja jest tylko narzędziem. Dosłownie jest zbiorem narzędzi, wspólnych dla danej grupy ludzi. Gdy podbijamy inną cywilizację trzeba sobie zdać sprawę, że podbijamy drugiego człowieka, który niczym poza tą fikcyjną cywilizacją się od nas nie różni. Jeśli sami nie chcemy być podbici, potrzebujemy nie świata, w którym wszyscy poza nami będą podbici, ale świata, w którym nikt nikogo nie podbija. W którym nikt nikogo nie ogranicza kulturowo. Ale żeby taki świat istniał, to przede wszystkim my nie możemy nikogo podbijać ani ograniczać kulturowo. Robiąc to, zaprzeczamy istnieniu takiego świata. Rezygnując z wykorzystania przewagi siłowej, dajemy świadectwo, a zdając się na dobro drugiego człowieka odsłaniamy przed nim twarz i umożliwiamy powstanie prawdziwej, bezbronnej relacji. Relacji, która może stać się ziarnem, z którego narodzi się świat, w którym ani podbój ani zamknięcie granic nie są żadnym rozwiązaniem. Świat, w którym człowiek z miłością będzie patrzył na drugiego czlowieka niezależnie od Jego pochodzenia, rasy czy wyznania. Świat, w którym ekumenizm przestanie być słowem zarezerwowanym dla światowych przywódców, a stanie się powszednim chlebem każdego człowieka.

czwartek, 28 maja 2009

Czas subiektywny

Przyjmujemy, że nasza rzeczywistość jest czterowymiarowa. Poza trzema wymiarami przestrzennymi istnieje czas. Odmierzamy go i tak właściwie, to on organizuje nasze życie. Praca od godziny do godziny, a potem mecz w piłkę nożną, czy w tenisa. Wieczorem film, potem spać, aby rano wstać do pracy. Ale czy tak naprawdę zastanawiamy się dlaczego, żyjemy w takiej czasowej presji? Czy poprostu tak robimy, bo tak Się robi?

Prawda jest taka, że odmierzamy go, bo mamy go skończoną ilość. Z każdą chwilą tracimy bezpowrotnie chwilę poprzednią i tych chwil zostaje coraz mniej. Śmierć jest nieuchronna i jest końcem naszego czasu. Heidegger charakteryzuje bycie właśnie jako bycie-ku-śmierci. Oczywiście można być-ku-śmierci w sposób właściwy lub niewłaściwy. Można od niej uciekać, udawać, że nas ona nie spotka, że to nie ja umieram, ale umiera Się, można ją zagłuszyć i zapomnieć zatapiając się w gąszczu codziennych zajęć. Inną, również niewłaściwą (nie wartościując) metodą jest oczekiwanie. Można uznać konieczność śmierci i żyć czekając na nieuchronne. Właściwym sposobem jest wybieganie, charakteryzujące się podejmowaniem ważnych decyzji w konkretnych sytuacjach, mając na uwadze nieuchronność śmierci. Świadome rachowanie czasu wydaje się być właśnie wybieganiem ku śmierci. Jednak na ile nasze rachowanie czasu jest świadome, a na ile jest poprostu wynikiem reguł Się?

Warto oderwać się na chwilę od twardej rzeczywistości i zastanowić się, co by było, gdyby człowiek był nieśmiertelny i, co za tym idzie, nie stawał się z każdą chwilą starszy. Czy uznalibyśmy wtedy czas, za wymiar rzeczywistości? Po co miałbym wypełniać sobie dzień pracą? Czy warto by było zarobić więcej, aby odłożyć na przyszłość? Po co? Skoro mogę czas wolny spędzać teraz, a sił witalnych w przyszłości mi przecież nie braknie. Czy ważna by była punktualność? Przecież godzina spóźnienia jakiejś osoby, nie zrobi dla mnie różnicy, bo przecież i tak czeka mnie jeszcze nieskończony czas. Czy człowiek dążyłby do ułatwienia sobie życia? Ale czy to życie wymagałoby ułatwień? Pojęcie "straty czasu" traci swój sens, bo:

nieskończoność - skończoność = nieskończoność.

A skoro czasu nie mogę stracić, to po co mi go rachować? A skoro go nie odmierzam, to po co mi w ogóle w życiu pojęcie czasu? Może gdyby człowiek był nieśmiertelny, pojęcie "czasu" by w ogóle nie istniało? Ale czy wtedy rzeczywistość i życie nie stałyby się nudne? Może śmierć właśnie jest wybawieniem z tej nudy? Może nieśmiertelność człowieka, byłaby jego upiorem?

Jest jak jest. Człowiek jest śmiertelny i dzięki nadchodzącej śmierci odmierza czas, co z kolei powoduje postęp czy to kulturalny czy technologiczny. To śmierć zatem, zgodnie z badaniem Heideggera, stanowi źródło czasu. Czas jest u źródeł subiektywny i wyraża troskę człowieka. A czas obiektywny, który odmierzamy przy pomocy zegarów (czy to naturalnych, mechanicznych czy elektronicznych), jest pochodną czasu subiektywnego. Pochodną konieczną, skoro jednym z podstawowych egzystencjałów jest mowa. Mowa niekoniecznie sensu stricte, ale bardziej ogólnie jakakolwiek komunikacja pomiędzy ludźmi. Odmierzając kolejne sekundy, minuty, godziny czy lata, miejmy zatem świadomość, dlaczego odmierzamy. Może to wpłynie na jakość podejmowanych przez nas decyzji.

sobota, 23 maja 2009

Miłość nieprzyjaciół

Pierwszy rozdział Kazania na Górze (czyli piąty rozdział Ewangelii wg św. Mateusza) traktuje o miłości do nieprzyjaciół:

Słyszeliście, że powiedziano: Będziesz miłował swego bliźniego, a nieprzyjaciela swego będziesz nienawidził. A Ja wam powiadam: Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują; tak będziecie synami Ojca waszego, który jest w niebie; ponieważ On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Jeśli bowiem miłujecie tych, którzy was miłują, cóż za nagrodę mieć będziecie? Czyż i celnicy tego nie czynią? I jeśli pozdrawiacie tylko swych braci, cóż szczególnego czynicie? Czyż i poganie tego nie czynią? Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski.

Niestety prawda bardzo często jest bolesna. Trudno człowiekowi patrzyć na kogoś, kto go skrzywdził, a komu powodzi się lepiej. Naturalną reakcją na taką sytuację jest zwątpienie w sprawiedliwość. Tymczasem Chrystus każe nam takiego człowieka miłować. Dlaczego? Bo to jest człowiek. Bo jest mi równy. Bo tak samo nad nim jak nade mną wschodzi słońce. I tak samo na mnie jak i na niego spada deszcz.

Przecież nie sieję miłości, gdy pokocham kogoś, kto mnie pokochał. Nie kochając tkwiłbym w impasie. Pokocham dopiero kogoś, kto mnie pokocha. Błędnym jest również podejście, w którym oczekuję nagrody w postaci miłości za rozsiewaną miłość. Wielokrotnie trzebaby odbierać to, co raz się dało. Miłość musi być bezinteresowna i taką właśnie jest miłość nieprzyjaciela.

Ale czy to jest możliwe? Czy człowiek jest w stanie pokochać swojego nieprzyjaciela? Czy jest w stanie pokochać bezinteresownie? Chrystus wierzy, że tak. Każe mi być doskonałym, jak doskonały jest mój Ojciec. I tu tkwi wielkość nauki Chrystusa. Chrześcijaństwo to nie jest tylko historia człowieka, który uwierzył w Boga, ale również historia Boga, który uwierzył w człowieka. Skoro Chrystus wierzy, jak więc ja mogę nie wierzyć, że człowiek jest w stanie przekroczyć własne ego i bezinteresownie pokochać nawet własnego nieprzyjaciela? Bo czym innym jest Zbawienie, jeśli nie budowaniem tu na ziemi, Królestwa Niebieskiego?

Czy to zadanie da się wykonać? Chrystus dał świadectwo, że tak. Nie warto wierzyć, że dzięki wierze, życie będzie proste. Bynajmniej. Żyć zgodnie z nauką Chrystusa to nieść krzyż i cierpieć razem z Nim. "Jakże ciasna brama i wąska droga wiodąca do życia!".

czwartek, 21 maja 2009

Eksperyment

Dotychczas mój blog był miejscem, w którym umieszczałem moje własne myśli i przekonania. Chciałbym aby stał się on bardziej miejscem dyskusji, a komentarze pod wpisami nie spełniają tego wymagania w wystarczającym stopniu, ponieważ na pierwszym planie i tak znajdują się wpisy. Dlatego właśnie postanowiłem udostępnić możliwość umieszczania wpisów. Każdego, kto ma jakieś ciekawe przemyślenia i chciałby nimi wzbogacić mojego bloga, proszę o kontakt choć nie gwarantuję możliwości publikowania. Z mojej strony całkowicie wyrzekam się ingerowania w treść wpisów, natomiast zastrzegam sobie prawo do nadawania etykiet.

Ewolucja sposobu przedstawiania Boga

Ten wpis pochodzi od innego autora niż wszystkie dotychczasowe.

"Od zawsze" ciekawiło mnie kilka aspektów religii, których nie mogłem
pojąc. Dziś przyszło mi na myśl wyjaśnienie jednego z nich.
Zacznę jednak od kilku wstępnych obserwacji na temat historycznych
obrazu Boga/-ów.

Wierzenia i religie przedchrześcijańskie przyjmowały często za pewnik,
że Bogów jest wiele, a każdy ma swoją specjalizację. W oczywisty
sposób ułatwiało to pojęcie, jak Bogowie mogą mieć ponad naturalne
możliwości - byli po prostu specjalistami w swojej, wąskiej
dziedzinie.

Chrześcijaństwo uznało, że Bóg jest jeden, lecz w trzech osobach.
Nawiasem mówiąc nigdy nie rozumiałem dumy z tego, że teraz jest tylko
jeden Bóg, a nie wielu. Podobnie jak ekwilibrystyki z Bogiem w trzech
osobach. Nie o tym jednak miałem pisać. Chodzi o to, że wyobrażenie
sobie jednego Boga odpowiadającego za wszystko, wydaje się trudniejsze
i bardziej oderwane od codziennego doświadczenia, niż wielu
Bogów-specjalistów. Bóg w trzech osobach, byłby wtedy pewnym
kompromisem ze starymi, utartymi wierzeniami w wielu Bogów, choć
sposób podziału specjalizacji jest już inny.

Praktycznie wszystkie wierzenia, w mniejszym lub (zwykle) większym
stopniu dokonują wyraźnej personifikacji Boga. Nadawanie ludzkich
cech, ma w moim przekonaniu przede wszystkim ułatwić percepcję i
"uwierzenie".
Kolejny, typowy zabieg religii to "uzewnętrznienie" Boga względem
człowieka. Przedstawiany jest on jako osobny, samodzielny,
ponadczasowy byt, który jest stworzycielem, sędzią, wyrocznią i Celem.
Na marginesie można zauważyć ze taki obraz Boga jest niezwykle wygodny
z punktu widzenia jego wyższych i niższych "przedstawicieli" na tym
padole, jak i ogólniej wszelkiej maści władców promujących daną
religię. Wszak każdy przedstawiciel/władca przyjmował w jakimś stopniu
implikowane przymioty boskie co stawiało go w wyjątkowo wygodnej
pozycji względem szerokich mas.

Wracając do meritum, stawiam tezę, że personifikacja i uzewnętrznienie
Boga jest li tylko wynikiem braku zdolności do abstrakcyjnego myślenia
ludzi mających wyznawać daną wiarę w owym czasie. W miarę jak
przeciętna wiedza i zdolność abstrakcyjnego myślenia się polepsza,
religie były w stanie przyjąć kolejne "ulepszenia" wymagające tych
umiejętności. Takimi krokami było przejście do jednego Boga,
potępienie wojen w imię religii, zezwolenie na kremację zwłok
(utrudnia zmartwychwstanie..., swoją drogą kremacja była częsta w
pogaństwie, lecz może wynikało to z względów praktycznych?) wreszcie
wiele zmian II Soboru (choćby ekumenizm, dopuszczenie zbawienia
niewierzących).
Warto zauważyć, że ten proces wydaje się ciągle trwać. Jedną z
przesłanek jest to, jak niewielu katolików wierzy dziś w piekło -
jeden z najbardziej archaicznie przedstawianych elementów religii
katolickiej.
Istnieją też oczywiście przykłady działania przeciwnego - przejście od
abstrakcyjnej łaciny do języków narodowych, wydaje się jednak, że te
wyjątki mogą mieć inne przyczyny, a ogólny kierunek wprowadzania
elementów bardziej abstrakcyjnych jest faktem.
Dla odmiany zmiana formy ofiar składanych Bogom (a w praktyce często
ich pośrednikom) nie jest raczej zamianą dawania dóbr rzeczowych na
bardziej abstrakcyjne pieniądze, lecz raczej zmianą praktyczną,
wprowadzoną dla większej wygody obu stron.

Kolejnym logicznym krokiem byłoby więc dalsze "wyabstrahowanie" Boga
w religii. Depersonifikacja i uwewnętrznienie. Eliminacja sakramentów,
mszy, przedstawicieli, modlitw (rozumianych w "stary" sposób). Tylko
czy tak spreparowana religia nie stanie się "zaledwie" moralnością?

piątek, 8 maja 2009

Kult młodości

Naprawdę nietrudno zauważyć, panującego w świecie kultu piękna i młodości. Dlaczego te wartości wdarły się na piedestał? Czy nieważne są już mądrość, rozum, męstwo? Co z dobrem i miłością? Dlaczego osoby starsze ukrywają swoją starość? Czy oznaki starości nie świadczą o możliwym doświadczeniu? Przecież starość też może być piękna pod warunkiem, że się jej nie ukrywa. Dlaczego więc się ją ukrywa?

Czy jest to tęsknota do dawnych wspomnień? Może jakieś młodzieńcze decyzje, które chciałoby się cofnąć i odpowiedni image, tworzy odpowiednią iluzję? A może trwoga przed nadchodzącym kresem i chęć oddalenia tej perspektywy, powoduje, że nawet przed sobą zaczynamy udawać? A może poprostu jest to tęsknota za nieśmiertelnością, w którą wierzy się będąc młodym? Strasznie dużo pytań. Odpowiedzi brak. Zamiast wybiegać ku swym kresowym możliwościom, uciekamy od nich. Dlaczego?

czwartek, 30 kwietnia 2009

Się

Słowo "się" ma dwojakie znaczenie. "Uczyć się", "myć się", "zmęczyć się" i wiele podobnych wyrażeń, ukazują "się" jako zaimek, który zastępuje dopełnienie. Odpowiada na pytania: "kogo uczyć?", "kogo myć?", "kogo zmęczyć?". Jednak jest jeszcze inne "się", które jest podmiotem i odpowiada na pytanie "kto?". "Mówi się, że ...", "jak się kupuje, to się płaci", "się pyta, się wie". Takie "się", nie tyle zastępuje podmiot, co jest podmiotem. Najbardziej bezosobowy podmiot, który wyraża najbardziej powszechne przekonania.

Według Martina Heideggera, podstawowym fenomenem ukazującym bycie jestestwa, obok położenia, rozumienia i mowy, jest upadanie, czyli niejako rzucenie i zanurzenie w takim Się. Człowiek nie tylko jest sobą, ale jest również częścią tego Się. Człowiek w Się, znajduje ucieczkę od ciężaru i odpowiedzialności swojego własnego bycia. Znajduje wygodne utwierdzenie dla wszelkich swoich działań. Robi coś, bo to coś się po prostu robi. Nie jest ważne dlaczego. W ten sposób człowiek rezygnuje z rozumienia, bo nierozumienie nieraz jest wygodniejsze.

Się stanowi również, a może przede wszystkim wygodny substytut dla myślenia o śmierci. Już nie "ja umrę", ale "umiera się". Oczywiście nie pomaga to w zrozumieniu tego problemu, ale pomaga go zakrzyczeć, bo przecież jest on taki "nieżyciowy". Dzięki Się, wypełniamy swoje codzienne życie, aby nie myśleć o tym, co ostateczne, a do czego każdy z nas nieuchronnie zmierza. Po co myśleć o sensie życia, skoro wcześniej czy później umrzemy. Tymczasem na śmierć wskazuje Heidegger jako na podstawową naszą możliwość. To dzięki tej perspektywie śmierci, nasze życie nabiera sensu. Wybiegając myślą ku śmierci, zaczynamy rozumieć, że czasu nie ma zbyt wiele, więc możnaby go jakoś sensownie wykorzystać. Może uda się coś zrobić jeszcze przed?

Do myśli Heideggera nieraz jeszcze będę powracał, bo myślę, że warte chwili zadumy są pojęcia położenia, rozumienia, mowy i upadania. Warto też zatrzymać się nad fenomenami, ujawniającymi Się. Warto wreszcie przywołać analizę sumienia, jako głosu, którym jestestwo wzywa to samo jestestwo. Wzywającym jest jestestwo, które jest sobą, natomiast wzywanym jest jestestwo, które jest w Się. Może te namiastki myśli zachęcą do sięgnięcia do źródła (Bycie i czas), albo chociaż do czytania moich przyszłych wpisów, w których przybliżał będę niezwykle dogłębne ale i skomplikowane myśli Martina Heideggera

wtorek, 21 kwietnia 2009

Bajka o Trosce

Bycie i czas jest niezwykłym dziełem Martina Heideggera. Filozof próbuje uchwycić istotę jestestwa i bycia w świecie. W ciągu swoich fenomenologicznych rozważań, odsłania troskę jako podstawowy egzystencjał. Gdy uzasadnił już ontologicznie swoją tezę, sięga również po argumenty przedontologiczne i przytacza bajkę znalezioną w artykule K. Burdacha, którą Goethe przejął od Herdera i opracował do Fausta.

Gdy pewnego razu "Troska" przebywała rzekę, ujrzała gliniaste dno: w zamyśleniu podjęła grudkę i zaczęła ją formować. Medytuje właśnie nad swoim dziełem, gdy nadchodzi Jowisz. "Troska" prosi go, by tchnął ducha w uformowany kawałek gliny. Jowisz chętnie to czyni. Gdy jednak "Troska chce teraz nadać imię swemu wytworowi, Jowisz zabrania żądając, by temu czemuś nadać jego, Jowisza, imię. Podczas gdy "Troska" i Jowisz spierają się o imię, podnosi się także Ziemia (Tellus), życząc sobie, by wytworowi nadać jej imię, skoro to przecież ona użyczyła mu nieco swego ciała. Spierający się wezwali Saturna na sędziego. On zaś podał takie oto, słuszne zda się, rozstrzygnięcie: "Ty, Jowiszu, który tchnąłeś w niego ducha, po jego śmierci otrzymasz ducha; ty, Ziemio, która ofiarowałaś mu ciało, otrzymasz ciało. Ponieważ jednak 'Troska' pierwsza stworzyła tę istotę, niech podczas życia 'Troska' ją posiada. Co zaś do sporu o imię, to niech się ta istota nazywa 'homo', skoro z humus (ziemi) została uczyniona".

Według poematu Herdera, niezwykle mądry Saturn jest uosobieniem czasu. Heidegger podsumowuje:

To przedontologiczne świadectwo dlatego nabiera szczególnego znaczenia, że nie tylko widzi w ogóle "troskę" jako coś władającego ludzkim jestestwem "przez całe życie", lecz i dlatego, że ów prymat "troski" występuje w powiązaniu ze znanym ujęciem człowieka jako połączenia ciała (ziemi) i ducha.'

Kartezjusz uznał myślową nieosiągalność ontologicznych źródeł jestestwa. Martin Heidegger wyraźnie się z nim nie zgadza. Może myśl ludzka dojrzała już do tego, by zrozumieć swoje własne rozumienie?

sobota, 18 kwietnia 2009

Nowe Przymierze

W jedną z niedziel Wielkiego Postu, rozważaliśmy następujący fragment Pisma Świętego (Jr. 31, 31 - 34):

Oto nadchodzą dni - wyrocznia Pana -
kiedy zawrę z domem Izraela (i z domem judzkim)
nowe przymierze.
Nie jak przymierze, które zawarłem z ich przodkami,
kiedy ująłem ich za rękę,
by wyprowadzić z ziemi egipskiej.
To moje przymierze złamali,
mimo że byłem ich Władcą
- wyrocznia Pana.
Lecz takie będzie przymierze,
jakie zawrę z domem Izraela
po tych dniach - wyrocznia Pana:
Umieszczę swe prawo w głębi ich jestestwa
i wypiszę na ich sercu.
Będę im Bogiem,
oni zaś będą Mi narodem.
I nie będą się musieli wzajemnie pouczać
jeden mówiąc do drugiego:
"Poznajcie Pana!"
Wszyscy bowiem od najmniejszego do największego
poznają Mnie - wyrocznia Pana,
ponieważ odpuszczę im występki,
a o grzechach ich nie będę już wspominał».

I skoro jesteśmy narodem Nowego Przymierza, to dlaczego wciąż jeden poucza drugiego? Dlaczego wciąż mamy żałować za grzechy, skoro Pan nie wspomina już nawet o naszych grzechach? Dlaczego przyjmujemy skomplikowane wykładnie Prawa Bożego, skoro to prawo jest zapisane w naszych sercach? Dlaczego chodzimy pogrążeni w śmierci, skoro Chrystus Zmartwychwstał?

czwartek, 2 kwietnia 2009

Czy tolerować nietolerancję?

Jedną z podstawowych wartości demokratycznego świata jest tolerancja. Tolerancja wobec innych poglądów, wyznań, płci, ras, narodów. O ile raczej nie ma sporu co do tego, że należy być tolerancyjnym, to trudnym problemem staje się sytuacja, w którejś ktoś manifestuje poglądy nietolerancyjne.

Czy należy takie poglądy tolerować? Przecież nietolerancja stoi w sprzeczności z tolerancją, a więc jest jej wrogiem. Z drugiej strony, nie tolerując nietolerancji stoimy sami w sprzeczności wobec tej podstawowej wartości tolerancji. Jaka jest więc prawidłowa postawa wobec takiego zjawiska? Problem ten dostrzegł również Leszek Kołakowski w książce pt. "Czy diabeł może być zbawiony i 27 innych kazań". W rozprawie "Samozatrucie otwartego społeczeństwa" pisze on:

Konstytucja, która zapewnia prawa obywatelskie i swobody politycznem, działa przeciwko sobie, kiedy wyjmuje spod prawa ruchy i idee totalitarne; działa także przeciwko sobie, kiedy im zapewnia prawną ochronę; zarówno tolerancja, jak i nietolerancja wobec wrogów tolerancji sprzeciwiają się zasadzie pluralizmu i niepodobna z góry wiedzieć, do jakiego stopnia może się ta tolerancja w danych okolicznościach rozciągać, nie powodując załamania się demokracji.

Czy można tej pożądanej demokracji bronić środkami demokratycznymi? A co jeśli zignorujemy powstające ruchy nietolerancyjne? Przecież demokracja może trwać tylko tak długo jak jest stabilna, a tego typu ruchy nie sprzyjają jej stabilności. W innym wypadku prędzej, czy później pojawi się dyktator, który za cenę wolności przywróci ludziom stabilność władzy. Nie wolno więc ignorować, ale nie wolno też karać, bo to jest działanie absolutnie sprzeczne z wolnością słowa i tolerancją. A może jest inna droga?

Autor podsuwa nam następującą myśl:

(...) trudno jest bronić demokracji środkami demokratycznymi; jest to trudne, ale jest możliwe, pod warunkiem stanowczej woli obrony. Tolerancja nie oznacza koniecznie obojętności. Porządek pluralistyczny zbudowany jest najoczywiściej na uznaniu określonych wartości. Nie jest neutralny albo wolny od wartościowania. Również obojętność prawa nie zakłada neutralności względem wartości, jest zakorzeniona w pewnej filozofii społecznej. Porządek pluralistyczny może swoje wartościujące założenia na głos i nieprzerwanie wypowiadać. Nie ma w tym nic zdumiewającego ani oburzającego, jeśli w społeczeństwie pluralistycznym obrońcy i wrogowie jego konstytutywnych wartości nie są traktowani z tą samą obojętnością. Różnica w traktowaniu jest możliwa bez gwałcenia zasady tolerancji i praw obywatelskich. Pluralizm, który z własnych swoich norm wyprowadzałby beztroskę o swoje istnienie i czynił z niej cnotę, sam by się skazał na śmierć.

Myślę, że bardzo często tolerancję sprowadza się do obojętności. Tymczasem poglądy niezgodne z tolerancją są jej wrogiem, z którym ta musi walczyć. Walka na argumenty, na słowa nie pociąga jednak za sobą konieczności karania ludzi o poglądach odmiennych. Walczyć można korzystając z tej samej wolności słowa, z której korzystają wrogowie, a system demokratyczny ma prawo i obowiązek bronić swoich wartości.

wtorek, 31 marca 2009

"Ja to, proszę pana, mam bardzo dobre połączenia ..."

Nie wiem dlaczego, ale bardzo lubię oglądać w kółko te same filmy. Jednym z takich filmów jest "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz" w reżyserii Stanisława Barei. Oglądam sceny, które znam na pamięć, a pomimo to rozśmieszają mnie jakbym widział je po raz pierwszy. Oto jedna z nich:



Optymizm, z jakim osoba mówi o swojej beznadziejnej sytuacji, pokazuje, że nie ważne jak beznadziejne problemy stoją przed nami. Zawsze można patrzeć na nie chociaż z odrobiną pozytywnego nastawienia.