wtorek, 17 grudnia 2013

Jeżeli Boga nie ma ...

Minęło już niestety sporo czasu, od mojego ostatniego wpisu. Ogrom innych zajęć i obowiązków nie pozwala mi na regularne formułowanie moich myśli, co nie znaczy, że cokolwiek w tej sytuacji bym chciał zmienić. Oprócz codziennych zajęć, mnóstwo czasu włożyłem w nadrobienie zaległości w lekturze, a proza tego właśnie twórcy, którym w ostatnim czasie jestem zafascynowany okazała się tak wciągająca, że każdą wolną chwilę z przyjemnością spędzałem z nosem między stronnicami powieści. Zbrodnia i kara, Bracia Karamazow, Biesy i w końcu Idiota to największe dzieła Fiodora Dostojewskiego, a jednocześnie bardzo grube tomiska, które pomimo dużej objętości pochłania się w mgnieniu oka. Wielokrotnie na pewno będę wracał do różnych postaci przedstawionych w tych powieściach, gdyż właściwie każda z nich jest swoistym studium psychologii i etyki. Poza nielicznymi wyjątkami brakuje tam wyrazistych wzorców i antywzorców, co jest efektem jakże prawdziwej koncepcji nieustannej wewnętrznej walki i złożoności psychiki człowieka.

Dziś napomknę tylko o jednej myśli, która przewija się przez bogactwo jego spuścizny.

Jeżeli Boga nie ma, wszystko jest dozwolone.

Zarówno w świadomości powszechnej, jak i w ustach części domorosłych filozofów, jest ona przypisywana Dostojewskiemu, jako jego własny pogląd. To z jednej strony dostarcza argumentów i wzbogaca autorytet tych, dla których istnienie Boga jest aksjomatem i zarazem jedynym źródłem moralności, oraz jedynym powodem, dla którego pewnych rzeczy robić nie wolno. Z drugiej strony powoduje to, że dla części osób Dostojewski takim poglądem udowadnia swoją niedojrzałość filozoficzną. Moim zdaniem zarówno argumentacja dla pierwszych, jak i pretensje drugich są całkowicie nieuzasadnione i udowadniają jedynie to, że zamiast zagłębić się w lekturę powieści, przeczytali jedynie ich opis z tylnych okładek.

To, że Dostojewski umieszcza w głowie swoich bohaterów pewną ideę, wcale nie oznacza, że jest to idea jego własna i że się z nią zgadza. Aby mieć dyskusję, czy nawet jakąkolwiek dynamikę, jego bohaterowie muszą się różnić pod różnymi względami. Jedni uważają, że Bóg jest bo być musi, inni uważają, że po prostu jest, jeszcze inni, że Go nie ma, a niektórzy powtarzają za Voltaire'm że jeśli Go nie ma, to należy Go wymyślić. Jeśli miałby bohatera, który uważa, że dwa plus dwa, to pięć, a drugiego, który uważa, że dwa plus dwa to trzy, to przecież nie udowadnia, że Dostojewski uważa, że którykolwiek z nich ma rację. Pogląd Dostojewskiego wyraziłby się w przebiegu wydarzeń, gdy obaj zrozumieją, że się mylą. Podobnie jest w przypadku problemu istnienia Boga i jego wpływu na istnienie moralności.

Wystarczy spojrzeć jakie są dalsze losy osób, które formułują powyższą myśl, by zrozumieć ponad wszelką wątpliwość, jakie jest zdanie rosyjskiego pisarza. Raskolnikow (Zbrodnia i kara) wymyślił "wielką" ideę opartą na tym, że skoro Boga nie ma, to człowiek, który wyrasta ponad przeciętność, zwyczajnie ma prawo do zbrodni w imię wyższych celów. Pomimo wielu wątpliwości i niepewności morduje starą lichwiarkę i jej siostrę. Jaki jest efekt? Popada w malignę i traci rozum. Podświadomie wykonuje działania prowadzące do ujawnienia prawdy. Wcale nie przyjmuje istnienia Boga, a mimo wszystko wie, że nie miał prawa zrobić tego, co zrobił. Idąc ulicą, czuje się wyobcowany. Wie, że nie może zwrócić się do nikogo o pomoc, bo wszyscy teraz są mu obcy. Swoim czynem zerwał swoją więź z otaczającymi go ludźmi. Po ratunek idzie do..... Powstrzymam się przed ujawnieniem dalszej treści, by nie psuć lektury tym, którzy planują wziąć Zbrodnię i karę do ręki w najbliższym czasie.

Podobną tezę przyjmował Mikołaj Stawrogin (Biesy), oraz Iwan Karamazow (Bracia Karamazow). Losy obydwu również nie zostawiają cienia wątpliwości, jakie jest zdanie Dostojewskiego na ten temat. Zastrzegam, że nie chodzi mi bynajmniej o to,  jakoby Dostojewski miał zaprzeczać istnieniu Boga. Wyraźnie jednak daje do zrozumienia, że nie uważa on, że "jeżeli Boga nie ma, to wszystko jest dozwolone". Póki co, nie będę opisywał szczegółów, ponieważ mam szczerą nadzieję, że ci z Was, którzy nie mieli okazji jeszcze rozkoszować się prozą tego wielkiego pisarza, sięgną po książkę, by w głębi lektury, samemu zastanowić się nad podsuwanymi przez autora problemami i ideami. Naprawdę warto!

piątek, 13 września 2013

Być jak dziecko

Oglądaliście serial Przyjaciele? Jeśli nie, to polecam na wieczory, w których po prostu potrzebujecie odprężenia. Może chociaż kaczora Donalda pamiętacie, bo o nim właśnie chcę pisać. W jednym z odcinków Przyjaciół, jeden z bohaterów - Chandler, podzielił się swoimi "przemyśleniami" na jego temat.:

- Wiecie, co jest dziwne? Kaczor Donald nigdy nie nosi spodni. Ale ilekroć wychodzi spod prysznica, zawsze zakłada ręcznik wokół swej talii. Po prostu wiecie, o co w tym wszystkim chodzi?

Zastanawiające, że zawsze wydawało mi się, że to jakaś dziwna i niezrozumiała niekonsystencja w zachowaniu bohatera kreskówki. Po co zasłaniać dolną część ciała po kąpieli, skoro nie zasłania się jej przez cały dzień? Wczoraj uderzyło mnie jakże proste i dziecinne wyjaśnienie. Dam głowę, że dzieci bez problemu odpowiedzą na zagadkę Chandlera, bo nie są skażone myśleniem dorosłych. Po co owijamy się ręcznikiem? Żeby zasłonić intymne części ciała? Przecież nie do tego służy ręcznik. Owijamy się po to, by się wysuszyć. Którą część ciała owinie kaczor, dół czy górę? Pewnie, że dół, bo tam ma przecież swój kuper pełen piór wymagających osuszenia. Prawda, jakie to proste?

A czy w życiu codziennym, dorosły nie stwarza sobie problemów, które dla dzieci nie byłyby żadnymi problemami? Dziecko powie szczerze, że jedzenie mu nie smakuje, podczas gdy dorosły kurtuazyjnie skomplementuje, a potem będzie męczył się, żeby zjeść. Jak dziecko czegoś nie rozumie, to zadaje pytanie. Dorosły zastanawia się po pierwsze, czy wypada zadać to pytanie, a po drugie, czy nie wyjdzie na idiotę, że nie zna odpowiedzi. Dziecko bezkompromisowo dąży do zaspokajania własnych potrzeb najprostszą ścieżką, podczas gdy dorośli rozważają miliony kryteriów, wybierając często ścieżkę najtrudniejszą. I bardzo dobrze, jeśli są prawdziwe powody by nie wybrać najprostszej, ale jak często prawdziwych powodów nie ma?

Dziecko nie odkłada wszystkiego na przyszłość i nie rozpamiętuje przeszłości. Ma cele w przyszłości, ale realizuje je tu i teraz. Jak długo dorosły musi myśleć o egzystencji by dojść do takich prostych wniosków? A może lepiej czasem po prostu stać się z powrotem dzieckiem? Oczywiście innym dzieckiem, bardziej doświadczonym, wyciągającym prawidłowe wnioski, nie poznającym świata od nowa. Ale jednak dzieckiem - odważnym, szczerym, znajdującym proste środki i proste rozwiązania.

Na koniec tych przemyśleń dam jeszcze zagadkę. 



W którą stronę jedzie autobus? W prawo, czy w lewo?

.
.
.

Jeszcze myślisz? Dziecko już by wiedziało.

.
.
.

Spoiler alert

.
.
.

To proste. W lewo, bo nie widać drzwi.

poniedziałek, 13 maja 2013

Czy patriotyzm jest dobry?

Niecałe dwa tygodnie temu obchodziliśmy święto uchwalenia pierwszej konstytucji. Towarzyszył temu oczywiście wzniosły nastrój i patetyczne słowa. Jak przy każdej takiej okazji znów okazało się, że każdy inaczej rozumie patriotyzm. Jedni mówią, że bronią narodu opierając się postępującej integracji europejskiej. Inni, że właśnie w imię dobra narodu zacieśniają więzy międzynarodowe. Jedni chcą ratować naród tnąc wydatki i uszczelniając budżet. Inni chcą w imieniu narodu właśnie wspierać z budżetu tych, którzy sami poradzić sobie nie umieją. Oczywiście każdy uważa siebie za patriotę, oskarżając tych o odmiennych poglądach o działanie przeciw interesom narodu, a nawet o zdradę.

Niezależnie od różnych sposobów pojmowania patriotyzmu, wszyscy murem stoją za priorytetowym jego znaczeniem. Chcą wychowywać młodzież na kolejne pokolenia patriotów ścigając się w udoskonaleniach programu edukacji. Młodzież jest obsypywana podniosłymi tekstami Mickiewicza, Słowackiego, czy Wyspiańskiego, z czego oczywiście tylko nieliczni są w stanie cokolwiek zrozumieć. Tym bardziej, że każdemu z tych tekstów przypisana jest jednoznaczna interpretacja, z którą prawdopodobnie sami autorzy by polemizowali. Zamiast wymyślić coś, żeby zachęcić młodzież do czytania, w działaniu jest sprawny mechanizm odstraszający. Może wcale nie bez celu? Może właśnie o to chodzi, żeby ludzie nie czytali? Jeszcze mogliby zacząć samodzielnie myśleć i przestać wierzyć w prawdę objawioną?

Kulminacją nauki patriotyzmu są jednak lekcje historii, oczywiście skoncentrowana wokół historii Polski, jak gdyby historia powszechna była dla człowieka dużo mniej istotna. Do tego również historia Polski przedstawiana jest dość jednostronnie. Dziwnym zbiegiem okoliczności, zawsze jesteśmy ofiarą zaborczego sąsiada, wśród których brylują oczywiście Niemcy i Rosjanie. Sami jednak walczymy po stronie równie zaborczego Napoleona, który bezwzględnie podbija całą Europę. Wrażenie po nim zostaje takie, że stał się biedną ofiarą złych mrozów rosyjskich i kolejnej uformowanej koalicji mocarstw europejskich, nie mogących pogodzić się z kolejnymi podbojami. Uczymy się o zbrodniach w Oświęcimiu czy w Katyniu, ale czy uczymy się również o zbrodniach, których sami dokonywaliśmy - jak choćby w Jedwabnem?
I dziwić się, że po takiej dawce patriotyzmu za młodu, nie lubimy Niemców, Rosjan, Żydów, Anglików, Francuzów i prawdopodobnie wielu innych nacji? Przeświadczeni o tym, że zawsze byliśmy krzywdzeni przez sąsiadów, wpadamy w kolejne narodowe kompleksy. Z wrodzoną nieufnością patrzymy na wszystko, co odmienne od modelu Polaka-patrioty, począwszy od innych narodów, przez inne wyznania, kończąc na innym sposobie spędzania wolnego czasu. Tymczasem nieuniknionym postępującym procesem jest globalizacja. Ludzie różnych wyznań i nacji mieszają się i wprowadzają w naszą kulturę elementy kultury własnej. Można im próbować tego zabraniać, ale do czego to prowadzi? Czy nie lepiej próbować się wzajemnie zrozumieć?

Może dość już tak rozumianego patriotyzmu? Może lepiej uczyć dzieci i młodzież miłości i zrozumienia, zamiast postaw patriotycznych. Jeśli człowiek będzie kochał, a przynajmniej współczuł drugiej osobie, to przestanie mieć znaczenie kryterium narodowe. Będzie opierał się złu zarówno wyrządzanemu swojemu, jak i zupełnie innemu człowiekowi. Bo czy ma znaczenie, kto cierpi? Jeśli cierpi człowiek, to trzeba człowiekowi pomóc, niezależnie od nacji, wyznania, czy dowolnych innych kryteriów. Trzeba przestać utwierdzać młodzież w mylnym przekonaniu, że każdy Polak to jest swój, a każdy obcy to obcy, bo zarówno tu, jak i tam są ludzie dobrzy i źli. Uczmy się nie miłości do naszych, ale miłości do człowieka.

czwartek, 18 kwietnia 2013

Marzyciel

Gdy myślimy o wzorcu marzyciela, to do głowy niemal automatycznie przychodzi nam postać Ikara. Był to, jak jeden z mitów głosi, syn wynalazcy Dedala, znanego między innymi ze zbudowania labiryntu, w którym uwięziono Minotaura z Knossos. Według mitologii, ojciec wymyślił skrzydła z ptasich piór, zlepionych lekkim woskiem, dzięki którym wraz z synem mógł wznieść się w przestworza. Mądry wynalazca znając swoje ograniczenia, zabronił Ikarowi lecieć zbyt wysoko, żeby promienie słoneczne nie stopiły wosku. Młodzian jednak poniesiony chwilową fascynacją, nie zważając na przestrogę Dedala, podążył na oślep w stronę Słońca. Skończyło się to zgodnie z przewidywaniami ojca i w ten sposób marzyciel - Ikar, dopełnił swojego żywota.

Odtąd jest on inspiracją dla wszystkich marzycieli i wizjonerów. Stał się kultowym punktem odniesienia, do którego chętnie sięgają malarze, poeci i muzycy. To Ikar dodaje skrzydeł ludzkości w ich dążeniu do ciągłego wzrostu i sięgania po niemożliwe. Ale dlaczego? Dlatego, że lekkomyślnie ignorował mądre rady? Dlatego, że nie zdawał sobie sprawy z własnych limitów? Czy zrobił cokolwiek, czy tylko dał się ponieść fali namiętności? Dlaczego ślepe marzycielstwo tego lekkoducha stało się tak ważnym punktem odniesienia? 

Przez lekkomyślność Ikara, zupełnie na drugi plan zszedł prawdziwy marzyciel i wizjoner, który mógłby być nie tylko inspiracją, ale i wzorem godnym naśladowania. To on upatrzył sobie latanie, jako cel. To on, a nie Ikar skonstruował skrzydła. To on dzięki pracowitości, mądrości i wyobraźni właśnie dodał ludziom skrzydeł dosłownie i w przenośni. To dzięki jego pracy Ikar w ogóle miał szansę stać się symbolem. Symbolem czego? Marzycielstwa, czy może lekkomyślności? Prawdziwym marzycielem był przecież jego ojciec - Dedal. To on powinien być inspiracją dla artystów i natchnieniem ludzi dążących do osiągania niemożliwego. Skąd więc taki kult dla Ikara, a zupełne pominięcie prawdziwego marzyciela, jakim był Dedal?

środa, 10 kwietnia 2013

Nieufność

Dziś obchodzimy kolejną rocznicę smoleńskiej katastrofy. To już trzy lata minęły od momentu, gdy całą Polskę i nie tylko zszokowała informacja o rozbitym pod Smoleńskiej samolocie, w którym oprócz pary prezydenckiej zginęło wiele pierwszoplanowych postaci wszystkich frakcji naszego życia politycznego i bohaterów pierwszych stron najbardziej opiniotwórczych gazet.

Miejsce i czas tego nieszczęśliwego wydarzenia przywołało do życia jeden z największych demonów naszej historii. Przecież była to rocznica obchodów pamięci jednej z największych zbrodni w całej historii. To w pobliżu Smoleńska w roku 1940, na tajny rozkaz władz ZSRR, bezceremonialnie rozstrzelanych zostało przez NKWD ponad 20 tysięcy naszych obywateli. 

W takich sytuacjach zupełnie naturalnie rodzą się teorie spiskowe, których twórcy wysuwają hipotezę zamachu. Tym bardziej, że akurat prezydent Lech Kaczyński, przez całą swoją niemal pełną kadencją udowadniał, krok za krokiem, swoją nieskrywaną niechęć do Rosji. Skutkiem tego przywrócony do życia został kolejny demon naszej historii - tajemnicza katastrofa z 1943r, w której zginął generał Sikorski.

Niestety teorie te, niejednokrotnie w oczywisty sposób sprzeczne ze sobą, były propagowane nie tylko przez frakcje skrajne, ale również przez jeden z głównych nurtów naszej polityki. Czy biorąc odpowiedzialność za własne słowa wobec swojego, znacznego przecież elektoratu, reprezentująca demokratyczne wartości partia, nie powinna czekać z tego typu sugestiami, przynajmniej do opublikowania wyników śledztwa? 

Nie bez zasługi są również media, które konsekwentnie nagłaśniały wszystkie podburzające wypowiedzi, a tym samym eskalowały wewnętrzne konflikty. Oficjalne wyniki śledztwa i wyjaśnienia oczywiście nie mogły uspokoić, w tym stopniu rozdmuchanej iskierki poczucia dawnych krzywd i niesprawiedliwości. Czy w tym momencie istnieje w ogóle sposób na wyjście z tego konfliktu? Jaki dowód musiałby zostać znaleziony, żeby przekonać tak nastawionych ludzi do porzucenia własnych teorii, z imię których tyle ostrych słów zostało już powiedzianych?

Nieufność wykazywana w takich sytuacjach jest zresztą symptomatyczna. Ile razy w trakcie rozmów z przedstawicielami całego przekroju naszego społeczeństwa, można usłyszeć zarzuty, że u władzy są zdrajcy albo złodzieje? Zresztą nie odnosi się to tylko do polityki. Do sportu idą nieroby. Do polityki złodzieje. Do policji mafia. Do showbiznesu karierowicze. Gdy ktoś ma odmienne zdanie, to jest idiotą. Gdy ktoś broni swoich interesów, to chce nas upokorzyć. Gdy ktoś uzasadnia własne przekonanie, to jest szaleńcem. Gdy nawet robi coś dobrego, to przecież na pewno na pokaz.

Ponad 120 lat temu, to samo zauważył Bolesław Prus. W usta jednej z postaci, w powieści Lalka, włożył następujące zdanie: 

O!... że też my zawsze kogoś musimy posądzać albo o zdradę kraju, albo o złodziejstwo! Nieładnie! 

A ja się tak zastanawiam, czy przypadkiem przypisywanie innym ludziom takich intencji nie wynika ze znajomości samego siebie. Może zdajemy sobie sprawę, że wewnątrz nas gdzieś działają takie same złe instynkty. Tym samym jeśli ktoś otrzymuje możliwości ich uzewnętrznienia, włącza się w nas mechanizm nakazujący odciąć się od tego. A jak najlepiej się odciąć, jeśli nie potępiając? A może warto pomyśleć o dobrych instynktach, które przecież również w nas tkwią i zamiast prezentować taką nieufność, obdarzyć ludzi zaufaniem?

poniedziałek, 25 lutego 2013

Wypaczone pojęcia o życiu

Zazwyczaj ludzie myślą, że złodziej, morderca, szpieg, prostytutka uznając swój zawód za zły muszą się go wstydzić. Dzieje się wręcz przeciwnie. Ludzie, którzy czy to wskutek zrządzenia losu, czy też wskutek popełnionych grzechów lub błędów znajdą się w pewnej sytuacji, stwarzają sobie - bez względu na to, jak dalece jest ona sprzeczna z prawem - taki pogląd na życie w ogóle, że uważają swoją sytuację za dobrą i słuszną. Chcąc zaś umocnić takie pojęcie, instynktownie trzymają się tych środowisk, które uznają tworzone przez nich poglądy i zajmowane przez nich miejsce w życiu. Dziwi nas to, gdy chodzi o złodziei chełpiących się swą zręcznością, o prostytutki chlubiące się swą rozpustą, o morderców chwalących się swym okrucieństwem. Ale dziwi nas to tylko dlatego, że krąg atmosfery, w której żyją ci ludzie, jest ograniczony i, co najważniejsze, że my znajdujemy się poza nim. A czyż nie to samo zjawisko widzimy wśród bogaczy chełpiących się swym bogactwem, to jest grabieżą, wśród wodzów chełpiących się swymi zwycięstwami, to jest morderstwem, wśród władców chełpiących się swą potęgą, to jest przemocą? Nie dostrzegamy, że ci ludzie stworzyli sobie wypaczone pojęcia o życiu, o tym, co dobre, a co złe, po to, by usprawiedliwić swoje poglądy, a nie dostrzegamy tylko dlatego, że ludzie o tak wypaczonych pojęciach stanowią większość i że my sami do nich należymy.

Lew Tołstoj, Zmartwychwstanie

piątek, 22 lutego 2013

Opiniotwórczy "fachowcy"

Nie wiem co mnie dokładnie podkusiło, ale wszedłem ostatnio na stronę gazeta.pl. Portal ten, podobnie jak większość pozostałych onet'ów, interii, wp i tym podobnych, z uwagi na jałowość informacji tam przekazywanych, parę miesięcy temu zupełnie przekreśliłem. Tym niemniej dzisiaj tam wszedłem, pomimo wcześniejszych postanowień. Nie żeby mnie to jakoś specjalnie kusiło, ale chyba z rozpędu po sprawdzeniu standardowych informacji, którymi jestem zainteresowany, wpisałem również ten adres. Ale dość usprawiedliwień.

Mało tego, że tam wszedłem - zrobiłem nawet quiz o finansach i oszczędzaniu. Nie mogę powiedzieć, żeby była to dziedzina, która mnie fascynuje, czy nawet interesuje. Rynki finansowe są, w mojej opinii, nudne chociaż niezwykle proste i logiczne. Niespodziewanie, kierując się właśnie tylko logiką udało mi się ustrzelić wynik 11/12. Ale wynik to tylko liczby, które przecież również są proste, logiczne i kompletnie nudne. 

Zabrałem się więc za czytanie interpretacji mojego wyniku wg "fachowców" z gazeta.pl i nie zawiodłem się:

Twoja wiedza o finansach jest szeroka, możesz śmiało wziąć udział w Wielkim Teście Wiedzy Ekonomicznej. Doskonale znasz reguły gry i zasady rynku, a twoje decyzje finansowe są doskonale wyważone i nikt nie wywoła na tobie presji i nie wydasz swoich pieniędzy pod wpływem impulsu.

Przy przyjemnym połechtaniu mojego poczucia wartości, zwinnie wepchnięta reklama jakiegoś rzekomo Wielkiego Testu, o którym notabene dowiedziałem się właśnie z tej interpretacji, a w którym nie mam najmniejszej ochoty brać udziału. Najzabawniejszy jednak jest ciąg dalszy. W jaki sposób "fachowcy" z faktu, że orientuję się w rynkach finansowych, wyciągnęli wniosek, że nie wydaję pieniędzy pod wpływem impulsu? Oczywiście chcę stanowczo zaprzeczyć temu pomówieniu! Zawsze wydaję pieniądze właśnie pod wpływem impulsu, bo nie uważam, że gromadzenie środków jest zjawiskiem pożądanym. Tym niemniej nadal jestem ciekaw, skąd taki wniosek?

Utożsamianie wiedzy ze sposobem postępowania nie ma przecież najmniejszego sensu. Możliwości są trzy. Interpretację tą mógł napisać kompletny idiota, który nie widzi pomiędzy nimi różnicy. Mógł ją napisać też socjolog, który badając występowanie cech u konkretnych osobników zauważył, że wiedza finansowa CZĘSTO pokrywa się z oszczędnym trybem życia. Ostatnią możliwością jest, że tekst został napisany przez sprytnego marketingowca jakiegoś banku. Jeśli założymy, że oszczędny tryb życia jest jedynie pożądanym i właściwie wzorcowym trybem, to pan marketingowiec właśnie uzmysłowił mi, że mam kwalifikacje by w ten sposób żyć. Że jest to w pewien sposób towar ekskluzywny i mając możliwość go pozyskać powinienem go pozyskać. Na szczęście moja rozrzutność jest działaniem w pełni intencjonalnym. 

Jak łatwo jest manipulować ludźmi?


poniedziałek, 18 lutego 2013

Życie celebryty

Co by było, gdybym nagle stał się celebrytą? Gdyby z nieznanych nikomu powodów, prasa nagle zaczęła opisywać moją dietę, sposób ubierania, najnowsze zakupy, a nawet moje opinie na wszystkie możliwe tematy? Gdyby ludzie niecierpliwie wyczekiwali każdego mojego słowa, by cytować mnie w swoich codziennych rozmowach? Gdyby grono fanatycznych adoratorów obserwowało każdy mój krok i towarzyszyło mi właściwie w każdej życiowej sytuacji?

W takiej sytuacji właśnie stanął bohater ostatniego filmu Woody'ego Allena pt. Zakochani w Rzymie. Leopoldo Pisanello, zagrany przez świetnego Roberto Benini'ego, był zwykłym urzędnikiem, który mierzył się z normalnymi codziennymi problemami. Nagle, któregoś dnia obudził się jako celebryta. Zapraszany do telewizji by dzielić się wrażeniami z własnego śniadania. Pytany o wszystko, nawet o swoją opinię na temat przewidywanej pogody, a fanatyczne wielbicielki wciągają go do łóżka. W pewnym momencie nie wytrzymuje już narastającej presji bycia publiczną osobą i jak za dotknięciem magicznej różdżki, publika znajduje swoją kolejną ofiarę, zupełnie o naszym bohaterze zapominając. Co ciekawe, gdy wraca do normalnego życia, zaczyna tęsknić za zainteresowaniem szerokiej publiczności.

Niezłym sposobem radzenia sobie z taką presją wydaje się złapanie dystansu. Słynny brytyjski wirtuoz gitary Mark Knopfler skomponował nawet utwór na temat bycia celebrytą, właśnie z punktu widzenia normalnego człowieka. Kawałek ma tytuł Money for Nothing. Oto jeden fragmencik:

And he's up there, what's that? hawaiian noises?
Bangin' on the bongoes like a chimpanzee
That ain't workin' that's the way you do it
Get your money for nothin', get your chicks for free

Ale nie tylko sposób radzenia sobie z presją mnie zastanawia. Zastanawia mnie też samo zachowanie większości celebrytów. Często mam wrażenie, że aż się rozkoszują w tej całej sytuacji i nic tylko czekają, aż ludzie będą za nimi chodzić i ich naśladować. Niczym wytrawni wędkarze, umieszczają na haczyku najbardziej intymne szczegóły swojego życia prywatnego, by łapać coraz większą liczbę naśladowców. Cel swój osiągają z łatwością i potem główną informacją dwójkowej Panoramy jest wiadomość, że jeden z bohaterów Mody na Sukces odchodzi, albo główną stronę Onetu, dominuje informacja o najnowszym samochodzie Kuby Wojewódzkiego. Oczywiście to nie media są głównym winowajcą, ani nawet celebryci, którzy to powodują. Głównym winowajcą są ludzie, którzy dają się złapać i kupują takie informacje.

A przecież bycie celebrytą niesie ze sobą olbrzymi potencjał. Tak łatwo wnieść trochę dobra w życie innych. Jak słynny bramkarz Realu Madryt i reprezentacji Hiszpanii Iker Casillas, który w czasie Euro 2012 znalazł czas, żeby odwiedzić nieuleczalnie chorego chłopca, który marzył o spotkaniu swojego ulubieńca. A pamiętacie Vicki Michelle - seksowną kelnerkę Yvette z serialu Allo Allo? Dowiedziawszy się o swoim leczniczym wpływie na chorego na autyzm chłopca, zdecydowała się bezinteresownie spędzać z nim regularnie czas, po prostu by pomóc drugiemu człowiekowi. Zresztą sposobów pomocy jest dużo więcej - począwszy od zwracania uwagę na konkretny problem, po ogromne akcje i fundacje charytatywne na konkretne cele. Powoduje to nie tylko konkretną pomoc w konkretnej sytuacji, ale i daje przykład innym, jak sensownie można wykorzystać uprzywilejowaną sytuację.

A teraz się zastanawiam, czy rozważając siebie w roli celebryty, nie prowadzę bezsensownego dyskursu, zamiast sensownie wykorzystać moją sytuację? Może możliwości nie mam tak dużo jak tamci, ale jakieś przecież mam. Zamiast stawiać się w innej pozycji niż jestem, może lepiej wziąć się w garść i działać w skali, w której mogę działać. Czy zatem marnuję czas? Wolę myśleć, że w ten sposób również wykorzystuję jedną z własnych możliwości.

czwartek, 7 lutego 2013

Willie Dixon - The Same Thing


What make these men go crazy
When a woman wear her dress so tight?
What make these men go crazy
When a woman wear her dress so tight?
Must be the same old thing
That makes the tom cats fight all night


Why do all these men
Try to run these big-leg'd women down?
Why do all these men
Try to run these big-leg'd women down?
Must be the same old thing
That makes a bulldog hug a hound


Why that same thing
Why that same thing
Tell me who's a-blame?
The whole world fightin'
About the same thing


Why do we feel so good
When a woman wear her eve'nin gown?
Why do I feel so good
When my baby get her eve'nin gown?
Must be the same old thing
That makes a preacher
Throw his Bible down


Why that same thing
Why that same thing
Come tell me who's a-blame?
The whole world fightin'
About the same thing

niedziela, 27 stycznia 2013

Względność czasu

Tytuł posta może sugerować, że będzie w nim mowa o spuściźnie życiowej Alberta Einsteina. Temat ten jest niewątpliwie bardzo interesujący. Wyobrażenie sobie rzeczywistości w kształcie czterowymiarowego stożka bardzo odbiega od kanonów myślenia nawet bardzo inteligentnego człowieka. Teoretyczna możliwość podróży do przyszłości, która przecież w naszej perspektywie pozostaje sprawą zupełnie otwartą i niewiadomą, drażni nasze przekonanie o wolności woli i wyboru. Zagadnień z tym związanych jest bardzo wiele i choć pewnie wielokrotnie będę na ten temat pisał, tym razem chciałbym skupić się na zupełnie innej względności czasu.

Samo pojęcie czasu ma wiele różnych znaczeń. Z jednej strony jest to wielkość fizyczna, która pozwala nam opisać ruch ciał oraz dynamikę wszelkiego rodzaju przemian i wydarzeń. Z drugiej strony jest to kolejny wymiar naszej rzeczywistości, który wraz z wymiarami przestrzennymi pomaga jednoznacznie umiejscowić obiekty naszej percepcji. Jest jednak również jeszcze jedno znaczenie, które dużo trudniej zdefiniować. Czas jest uwarunkowaniem życia człowieka. To czas, który upłynął od naszego urodzenia oznacza nasz wiek i doświadczenie. A czas, który pozostał nam do śmierci stanowi dla nas dziedzinę naszego planowania.

Ten czas właśnie wyznacza nam kolejne lata, pory roku, miesiące, dni, godziny czy minuty. Ten czas odmierzamy przy pomocy kalendarzy i zegarków, które pomagają nam zaplanować czas pozostały przed zapadnięciem mroku, lub przed oczekiwaną wypłatą. To ten czas, zdefiniowany jest przez Heideggera, jako bycie-ku-śmierci, o czym zresztą pisałem już parę lat temu (tutaj). I to nad względnością tego czasu chciałbym się w tym momencie zastanowić.

Już dziecku w szkole czas nudnych lekcji wlecze się w sposób nieopisany, podczas gdy przerwa mija tak błyskawicznie, że często nawet nie sposób wyjść z klasy. Oczywiście przerwa trwa znacznie krócej niż lekcja, ale dlaczego każdy tydzień wakacji mija dużo szybciej niż tydzień szkoły? Dzień pracy się dłuży, podczas gdy w sobotę na wszystko brakuje czasu. Reklamy w czasie fascynującego filmu, wydają się przerywać go co chwilkę przez bardzo długi czas. Gdy gram w piłkę, to pięć minut, które muszę siedzieć na ławce trwa dłużej niż pół godziny nieprzerwanej gry.

Zawsze gdy czas mija nam miło, interesująco i przyjemnie, to mija również bardzo szybko. Gdy jest niemiło, nudno lub boleśnie, to czas upływa powoli. Gdy oczekujemy na coś miłego i przyjemnego, znów czas mija powoli, a gdy czekamy w obawie na coś przerażającego, to upływa błyskawicznie. Z czego to wynika? Chyba po prostu z naszego naturalnego dążenia do szczęścia i przyjemności, oraz do unikania przykrości i bólu. W sytuacji bardzo nieprzyjemnej, chcemy desperacko przyspieszyć czas. W sytuacji rozkoszy, chcemy na siłę czas zatrzymać. 

Co się dzieje gdy jedziemy samochodem z prędkością 20km/h i bardzo blisko przed nami, ktoś naciska mocno hamulec? Chcemy na siłę, jak najszybciej zatrzymać samochód. Czy nie wydaje nam się w tym ułamku sekundy, że nasz samochód jedzie bardzo szybko? A przecież to tylko 20km/h. Albo gdy chcemy na siłę wyciszyć się i odizolować od dźwięków otoczenia, czy wtedy najmniejszy szmer, na który nawet nie zwrócilibyśmy uwagi nie staje się hałasem nie do wytrzymania?

Myślę, że podobnych przykładów byłoby bardzo dużo. Podobnie jest z czasem. Gdy chcemy go panicznie zatrzymać, to mamy wrażenie, że pędzi. Gdy chcemy go przyspieszyć, to mamy wrażenie, że stoi. Czy zatem wszystko zależy od naszego nastawienia? Może gdy przestaniemy chcieć przyspieszać, albo spowalniać czas, to on się uspokoi i zacznie płynąć dla nas tempem normalnym, za którym spokojnie nadążymy i ono nadąży za nami. Wiadomo, że będą konkretne sytuacje, w których nie uda nam się zapanować nad naszymi naturalnymi skłonnościami, ale i wtedy warto mieć tego świadomość. Zamiast walczyć z czasem, dużo lepiej  poddać się jego biegowi, a jednocześnie dobrze go wykorzystywać.

niedziela, 20 stycznia 2013

Pomyśl zanim zdecydujesz

Parę dni temu serfując po internetowym portalu CDA trafiłem na ciekawy klip promujący pewną inicjatywę obywatelską. Gwiazdy popkultury zachęcają w nim, w sposób nieco natarczywy, do podpisania się pod petycją do parlamentarzystów, w której obywatele domagają się uproszczenia drogi, jaką musi przejść każdy obywatelski projekt ustawy.

Dziś droga jest rzeczywiście trudna. Samo przesłanie projektu do sejmu wcale nie gwarantuje, że posłowie się nim zajmą, a nawet jeśli się zajmą to mogą odrzucić w pierwszym niechlujnym czytaniu. Zanim projekt zostanie wysłany trzeba go stworzyć i zdobyć poparcie. Przeciętny obywatel nie ma wystarczającej wiedzy prawnej ani umiejętności aby sformułować projekt ustawy, który będzie spójny i logiczny. Musi więc zatrudnić w tym celu prawników, co wiąże się ze sporymi kosztami. 

Nawet jeśli uda się stworzyć projekt to w okresie trzech miesięcy trzeba zebrać 100 tysięcy podpisów, przed wysłaniem do sejmu. Wystarczy wyobrazić sobie, że w ciągu miesiąca trzeba zebrać ponad 30 tysięcy podpisów, co oznacza ponad tysiąc podpisów dziennie. Oczywiście taka ilość jest możliwa, ale czy człowiek jest w stanie zrezygnować z pracy na 3 miesiące aby zbierać podpisy. O ile pierwsze parę tysięcy prawdopodobnie dałoby się zebrać zgodnie z planem, to z każdym dniem będzie to coraz trudniejsze.

Petycja ma na celu wprowadzenie gwarancji rzetelnego rozpatrzenia wysłanych ustaw, które otrzymały odpowiednie poparcie, przez parlament. Dodatkowo postuluje się przedłużenie okresu zbierania podpisów i wiele innych udogodnień związanych z samą obywatelską inicjatywą ustawodawczą, do której obywatele przecież mają konstytucyjne prawo. 

Po wysłuchaniu klipu i przeczytaniu petycji, właściwie chciałem od razu złożyć swój podpis, ale szczęśliwie udało mi się powstrzymać warunkowy odruch. Pomyślałem, że muszę się nad tym dobrze zastanowić, zamiast ulegać presji gwiazd, które każą mi być "spoko" i podpisać. To, że sejm ustanawia prawo z woli wszystkich obywateli w ogóle nie ulega wątpliwości. Teoretycznie więc obywatele powinni mieć możliwość zgłaszania projektów ustaw, które zostaną poważnie potraktowane przez ustawodawcę.

Co się jednak stanie, gdy droga taka będzie zbyt prosta? Każdy będzie mógł zgłaszać swoje pomysły, a sejm będzie musiał je wszystkie rozważać. Zamiast realizować swój program, który przynajmniej teoretycznie tworzy spójny obraz prowadzonej polityki, będzie musiał rozdrabniać się na poszczególne sprawy, autorstwa różnych obywateli, którzy wcale nie prezentują tych samych poglądów. Rozważanie spraw, które nie mają żadnego sensu w obliczu realizowanego programu politycznego, będzie jedynie spowalniać, a nawet paraliżować pracę sejmu. Czy takiego ciała ustawodawczego chcę? Nie. Odmawiam więc podpisania tej petycji. Moim zdaniem trzeba koniecznie zreformować nasze ustawodawstwo, ale ta droga nie jest właściwa.

Oczywiście nie próbuję przekonać nikogo do mojego własnego zdania na ten temat. Nie o to chodzi. Chcę tylko zachęcić do myślenia i analizowania proponowanych rozwiązań. To co wydaje się pozytywne, po głębszym zastanowieniu, może okazać się fatalne w skutkach. Nie warto w ciemno popierać tego, co wydaje się dobre. Tym bardziej nie warto bezmyślnie podążać za głosem "autorytetów". Jeśli ktoś próbuje zachęcić do podpisania czegoś, a nie do zastanowienia się nad czymś, warto zawstanowić się dlaczego. Zgadzam się z przesłaniem klipu - obywatelu decyduj. Ale przede wszystkim obywatelu, pomyśl zanim zdecydujesz.

sobota, 12 stycznia 2013

The Blues - A Musical Journey


Nie wyobrażam sobie życia bez muzyki. Muzyka to wieczne światło w otaczającej nas ciemności. Blues to muzyka źródeł. W Afryce mówi się, że korzenie drzewa nie rzucają cienia. Słuchając tej muzyki rozumiesz, że to jedyna rzecz, której czarnym nie sposób odebrać.

Takim komentarzem Martina Scorsese rozpoczyna się niezwykła wędrówka szlakiem historii jednego z najbardziej tajemniczych, a jednocześnie wszechobecnego w całej naszej kulturze, gatunku muzyki. Pierwsza z siedmiu części serii The Blues - A Musical Journey. Oczywiście wszystko zaczyna się na plantacjach bawełny w delcie rzeki Mississippi. Podczas gdy kolejnymi częściami podążymy chronologicznie w przód zgodnie z rozwojem tego gatunku, ta część pokazuje nam wędrówkę wstecz -  w poszukiwaniu jego źródeł.

W swoich poszukiwaniach narrator dociera do zachodniej Afryki, skąd amerykańscy farmerzy brali niewolników do pracy na swoich plantacjach. Na pierwszy rzut oka już widać, że całą tamtejsza kultura przepełniona jest muzyką, która uzewnętrznia wszystkie emocje lokalnych mieszkańców. Ludziom tym zabrano domy i wywieziono daleko na inny kontynent. Zabrano im nawet świadomość narodową, gdyż niewolników w Ameryce segregowano tak, żeby pracujący blisko siebie nie mówili tym samym językiem. Miało to chronić właścicieli ziemskich przed zmową i buntem. 

Niewolnikom, którzy pracowali, jako jedyna forma komunikacji pozostała właśnie muzyka. To muzyką po ciężkim dniu opowiadali sobie o własnych przeżyciach i w ten sposób zbliżali się do siebie. Przez wiele dziesięcioleci, ta platforma kulturowa w połączeniu z poznawanym coraz lepiej językiem urzędowym, stanowiła korzeń, z którego wyrosło olbrzymie drzewo blues'a, którego możemy słuchać do dziś. 

Nie będę zdradzał całej ścieżki, która od legend bluesa w formie, jaką my znamy, czyli Muddy'ego Watersa, czy Johna Lee Hookera, prowadzi narratora do samego rdzenia tej muzyki. Chętnych i dociekliwych zachęcam do samodzielnego obejrzenia tej ciekawej przygody.