sobota, 31 grudnia 2011

Jak w każdy normalny dzień ...

Właściwie czym różni się wieczór sylwestrowy od każdego innego wieczora? Że spotykamy się z bliskimi, lub też dalszymi? Czy może dlatego, że bawimy się i popijamy wedle upodobania? A może dlatego, że kończy się jakiś ważny okres? W końcu rok to całkiem spory fragment życia. No ale właściwie roczne dokonania podsumowujemy z okazji urodzin, z okazji Bożego Narodzenia, z okazji urlopu i wielu innych okazji, których wymienianie zajęłoby prawdopodobnie zbyt duży fragment tego wpisu.

Może zatem dzień dzisiejszy nie różni się niczym od dni pozostałych, poza symboliką żegnania starego i witania nowego roku. Ale przecież to tylko symbol, bo kto decyduje kiedy stary rok się kończy, a nowy zaczyna? Sami mamy swoje własne rocznice, które są dla nas dużo ważniejsze niż te symbolicznie z góry ustalone.

Traktując więc dzisiejszy wieczór jak wieczór niczym nie różniący się od innych, nie będę składał Wam życzeń okazjonalnych ani symbolicznych. Złożę Wam życzenia takie, jakie składam Wam niewerbalnie każdego dnia:

Życzę Wam, aby jutro było dla Was jutrem zmian.
Aby było punktem, w którym rzucicie przeszłość w zaszłość i z czystą głową spojrzycie w przyszłość zostawiając swoje serce i rozum w teraźniejszości.
Aby kolejne przeszkody, które niewątpliwie będziecie napotykać na swojej ścieżce, umacniały Was jedynie w dalszej wytrwałej drodze ku lepszemu jutru.

Życzę Wam w końcu, abyście nie szczędzili wysiłku, by umacniać więzi z najbliższymi, ale również nie ignorowali odleglejszych, którym być może niewielkim gestem możecie pozostawić trwały ślad w życiu.

piątek, 30 grudnia 2011

Wszechświat - inne spojrzenie

Refleksja o przemijaniu przychodzi człowiekowi z wielkim trudem. Trudno sobie wyobrazić brak własnego istnienia. Co się ze mną będzie działo jak mnie nie będzie? Co się będzie działo ze światem? Oczywiście doświadczenie śmierci bliskich nam osób, pomagają oswoić się z myślą o przemijaniu, jednak czy tak naprawdę nas uspokajają? Z drugiej strony, czy potrzebna nam jest refleksja na temat tego, co będzie się działo ze światem, gdy nas już nie będzie? Chyba tak, ponieważ nasze cele wcale nie muszą się zamykać w czasie naszego życia.

Jednak nie o przemijaniu jednostki chcę pisać, ale o szerszym problemie - o przemijaniu świata. Podobnie jak z własnym przemijaniem, człowiekowi ciężko przychodzi wyobrazić sobie, co będzie gdy świata nie będzie. Czy będzie jakaś pustka? Ale czy pustka nie jest już bytem? A więc czy nie istnieje jakiś świat? A może wszystko zatoczy kolejną pętlę i ten sam świat wybuchnie od nowa i od nowa przybierze obecny kształt? Od modelu wszechświata stacjonarnego jest to o tyle bardziej uzasadnione, że wyjaśnia również oddalanie się od siebie ciał niebieskich, czy ochładzanie się wszechświata.

A może poza wszechświatem jest coś więcej? Może wszechświat jest tylko jednostką w jakimś nadwszechświecie? Co jeśli tamten nadwszechświat jest w istocie stacjonarny z czasem liniowym. Wyobraźmy sobie, że panuje w nim na przykład swoboda poruszania się jednostek o wysokiej energii potencjalnej. Tak jak dwa samochody gdy uderzą o siebie z całą siłą, niech dwie jednostki przypadkiem spowodują wielką eksplozję - Wielki Wybuch.

Przez ułamek tamtejszej chwili, tworzy się stosunkowo niewielka strefa wybuchu, której zasięg rośnie z czasem jednocześnie się wychładzając. Pył powybuchowy rozchodzi się chaotycznie, nieraz tworząc większe skupiska - galaktyki. Może gdzieś poprzez odpowiednie reakcje powstaną gwiazdy i planety, a na jednej z nich będzie woda, węgiel i powietrze, które uwarunkują powstanie życia i ewolucji. Powstaną rośliny, zwierzęta, a w końcu i człowiek, który za cel postanowi sobie zbadanie całej strefy wybuchu, a może znajdzie również siłę i możliwość by zbadać nadwszechświat.

Tylko czy zdąży zanim strefa wybuchu nie wychłodzi się się całkiem i nie roztopi się w ogromie nadświata?

piątek, 23 grudnia 2011

C + M + B

Przygotowania do świąt Bożego Narodzenia weszły już na ostatnią prostą. To już jutro siądziemy do wigilijnego stołu, by podzielić się opłatkiem z najbliższymi. Aby wszystko było dopięte na ostatni guzik i nic nie przeszkodziło tej chwili, poświęcamy ostatnie dni przed świętami na przygotowanie. Właściwie cały okres adwentu jest w zamyśle na to przeznaczony. Na czym koncentruje się to nasze przygotowanie? Czy zamiast przygotować się na wejście Chrystusa do naszego domu, nie przygotowujemy się na jakiś doroczny rytuał?

Niestety trywializacji znaczenia Narodzenia Chrystusa, wtóruje trywializacja rytuałów. Na drzwiach co roku pojawiają się litery C + M + B, lub K + M + B. Niestety druga wersja pojawia się coraz częściej. Co oznaczają owe litery? Kacper, Melchior i Baltazar? Konia z rzędem temu, kto odnajdzie w Biblii takie imiona mędrców ze wschodu. A nawet gdyby takie były, to dlaczego te imiona mają pojawiać się na drzwiach naszych domów?

Wg św. Augustyna C + M + B oznacza: Christus Multorum Benefactor (Chrystus dla wielu jest dobroczyńcom). Na pewno takie tłumaczenie jest bardziej uprawnione. Podobnie jak Cogito, Matrimonium, Baptesimus, co odwoływałoby się do trzech kart ewangelicznego Objawienia (pokłon mędrców, wesele w Kanie Galilejskiej, chrzest w Jordanie) nie wyjaśnia jednak dlaczego ten napis umieszczamy na drzwiach mieszkania.

Jedynym sensownym znaczeniem wydaje się być: Christus Mansionem Benedicat (Chryste błogosław temu domowi). Umieszczamy ten znak, aby prosić Chrystusa o opiekę ale także aby samemu pamiętać o tym, że nasz dom jest domem, w którym narodził się Chrystus. I oczywiście nie ma co mówić o domu w znaczeniu budynku. Chrystus rodzi się pomiędzy nami, w naszych codziennych relacjach. W rodzinie, ale i poza rodziną. W każdym spotkaniu z drugim człowiekiem. Te relacje, rodzinne i pozarodzinne są przecież naszym domem, w którym mieszkamy przez całe życie. Pamiętajmy, że mieszka w nich też Chrystus i dbajmy nie o to, żeby były urządzone z przepychem jak betlejemskie gospody, ale by było w nich międzyludzkie ciepło, jak w stajence, w której znalazło się dla Niego miejsce.

Niech te święta będą dla Was wszystkich okazją, aby urządzić we własnym sercu żłobek, w którym na świat przyjdzie Chrystus. Abyście pełni radości chcieli napisać na drzwiach przepełnione sensem znaki: C + M + B.

czwartek, 15 grudnia 2011

David Lynch - Straight Story

Alvin Straight ma ponad siedemdziesiąt lat. Jest weteranem wojennym. Mieszka z córką Rose, której zbrano czwórkę dzieci, ze względu na upośledzenie umysłowe. Jak na swój wiek trzyma się nieźle, choć ma problem z biodrami oraz z cukrzycą. Stroni jednak od lekarzy i jakichkolwiek ingerencji w stan jego organizmu. Jedynie córka potrafi przekonać go do nieczęstych wizyt u lekarza.

Pewnego dnia Alvin dowiaduje się, że jego brat, z którym nie rozmawiał dziesięć lat dostaje zawału. Ich rozstanie nie było miłe. Obaj powiedzieli sobie rzeczy, które ciężko wybaczyć. W zaistniałej sytuacji potrafi jednak odsunąć swoją dumę na bok i postanawia odwiedzić brata. Czeka go około 400 km drogi a nie ma prawa jazdy. Decyduje się na jedyny dostępny sobie środek lokomocji - kosiarkę-traktorek, który wyciąga góra 8km/h.

Ta historia wydarzyła się na prawdę. Jest ona głównym wątkiem fabuły wzruszającego filmu Davida Lyncha pt. Straight Story (Prosta Historia). Nie jest to jednak typowe dzieło Lyncha, w którym trzeba poszukać klucza i rozgryźć wysublimowane szyfry. Oczywiście metafory można znaleźć na każdym kroku. Można podróż bohatera potraktować jako drogę człowieka przez życie albo jako ostatnią drogę w życiu. I pewnie argumenty za każdą z tych wersji się znajdą.

Cała podróż obfituje we wspomnienia. Jakby równolegle do drogi w przestrzeni, odbywała się droga w czasie. Jednak wspomnienia te nie są przedstawiane jako retrospekcje, ale jako przepełnione refleksją dialogi z różnymi ludźmi, których Alvin spotyka w drodze. Są odpowiedzią na problemy napotkanych. Początkowo są to wspomnienia nieodległe, dotyczące na przykład jego córki. Im dalej jednak w drodze, tym odleglejsze wspomnienia przywołuje - wojna, czy dzieciństwo. Momenty dialogów przeplatają się z momentami milczenia i zadumy, które nieraz również przyjmują formę dialogu.

Całemu obrazowi towarzyszą malownicze zdjęcia, nastrojowa muzyka i chwile totalnej ciszy, jakby pozostawionej na do własnych przemyśleń odbiorcy. Mimo, że film odbiega bardzo od wzorcowych dzieł Lyncha, również tutaj reżyser pozostawia odbiorcy sporo do przemyślenia. W przeciwieństwie do innych dzieł nie trzeba tu myśleć, nad tym o co chodzi w filmie. Od początku do końca wiadomo, o co chodzi. Twórca pozostawia nam do rozważenia inne pytanie: O co chodzi w życiu?

wtorek, 13 grudnia 2011

Łudzenie samego siebie

Rozważając dalej Kazanie na Górze, napotykamy poniższe słowa.

Nie każdy, który Mi mówi: "Panie, Panie!", wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie. Wielu powie Mi w owym dniu: "Panie, Panie, czy nie prorokowaliśmy mocą Twego imienia, i nie wyrzucaliśmy złych duchów mocą Twego imienia, i nie czyniliśmy wielu cudów mocą Twego imienia?" Wtedy oświadczę im: "Nigdy was nie znałem. Odejdźcie ode Mnie wy, którzy dopuszczacie się nieprawości!"

Zbliżając się nieuchronnie do końca swojego wykładu, Chrystus podsumowuje naukę, podkreślając jej istotę. Ostatecznie zrywa z utartymi koncepcjami świętości. Nie chce znać tych, co w Jego imieniu będą dokonywać cudów, wyrzucać duchy czy prorokować. Nie takich naśladowców pragnie widzieć. Jaki jest warunek wejścia do królestwa? Wypełniać wolę Jego Ojca.

Choć brzmi to bardzo tajemniczo, w kontekście wcześniejszych słów nie jest to wcale skomplikowane. Chrystus wielokrotnie w swojej nauce podkreśla znaczenie przykazania miłości, wysuwając je zdecydowanie na pierwszy plan życia człowieka. A że przykazanie to brzmi bardzo ogólnie, przybliża On w swoim Kazaniu podstawowe zasady, którymi kieruje się człowiek, który miłuje bliźniego.

Każdy, kto weźmie sobie Jego słowa do serca, w sercu właśnie rozpocznie budowę Królestwa Niebieskiego. Jeśli przełoży te słowa na codzienne działania, jego życiem będzie Królestwo Niebieskie. Każdy, kto nie weźmie sobie tych słów do serca i nie będzie ich obracał w działanie, nie doświadczy Królestwa Niebieskiego, bo nie będzie ono nawet fragmentem jego życia. Chrystus mówi, jak żyć aby być prawdziwie szczęśliwym.

wtorek, 6 grudnia 2011

Niewiara

Próbując z optymizmem spojrzeć w przyszłość staram się ulepszać świat. Gdzieś małymi krokami realizować jakieś drobne cele, które sprawiają choć odrobinę dobra w życiu innych ludzi. Tkwi we mnie wiara, że człowiek jest dobry, a jeśli daje się opętać złu, to jest ofiarą, której trzeba pomóc. Moja ufność w dobro człowieka, spotyka się często z opinią, że jestem naiwny i nie znam świata. Że życie mnie jeszcze nauczy prawdziwej brutalnej prawdy. Czy w swoich przekonaniach jestem infantylny? Dlaczego niektórzy wierzą, a niektórzy nie wierzą w człowieka?

O. Kłoczowski w swoim "dwunastkowym" kazaniu zwrócił uwagę, że bzdurą jest powiedzenie, że egoistą jest ten który kocha siebie, a altruistą ten który kocha innych. Warunkiem miłości do drugiego człowieka, jest miłość do siebie samego. Nie kochając siebie, nie potrafimy kochać innych ludzi. Drugiego człowieka poznajemy zawsze poprzez siebie. Nawet gdy czasem wybieramy dobro innych nad dobro własne, nie oznacza to wcale, że siebie nie kochamy. Kochamy i ze względu na tę miłość również jesteśmy skłonni do poświęcenia dla drugiego.

Skoro poznajemy człowieka poprzez siebie, to czy wiara lub niewiara w drugiego człowieka nie wynika z wiary lub niewiary w siebie samego? Może nie potrafimy uwierzyć w skłonność człowieka do dobra, bo sami jesteśmy rozczarowani własną postawą? Może nawet to nie ogólna postawa życiowa nas rozczarowuje, ale jakieś pojedyncze konkretne zachowanie w konkretnej sytuacji? Może gdzieś straciliśmy wiarę, że możemy podejmować dobre decyzje i działania? Skoro nie wierzymy, że sami jesteśmy w stanie być dobrzy, to w jaki sposób mamy uwierzyć, że drugi człowiek jest dobry?

Czasem ta niewiara ma już paradoksalne rozmiary, gdy nawet doświadczając namacalnego dobra z rąk innych ludzi, nie wierzymy w to dobro. Zaczynamy się doszukiwać ukrytych egoistycznych intencji, które kierują dobroczyńcą. Nie potrafimy uwierzyć w jego dobro, ponieważ nie potrafimy uwierzyć w dobro własne. Swoją domniemaną złą naturę projektujemy na zachowania wszystkich ludzi. Czy w takiej sytuacji, osobę która wierzy w dobro innego, możemy traktować poważnie? Czy nie będziemy jej uważać za dziecinnie naiwną?

A może wystarczy zrobić rachunek sumienia? Zdać sobie sprawę ze źródła swojej niewiary, skonfrontować się z błędami przeszłości i wyciągnąć z nich wnioski. Przecież nasza niewiara w siebie i w człowieka jest również dowodem na nasze dobre skłonności. Nie podoba nam się, że nie wierzymy w drugiego, ponieważ chcemy, żeby było inaczej. Gdzieś jest w nas skłonność do dobra i nie warto pozwolić, aby przesłoniły nam je własne zbyt pochopnie wyciągane sądy na temat własnego postępowania.

Tyle mówi się o konieczności przebaczania, ale czy nie trzeba rozpocząć od przebaczenia samemu sobie? Może wtedy będziemy w stanie z czystym sumieniem rozpocząć nową drogę. Gdy narodzi się wiara w siebie, odkryjemy ponownie w drugim podobieństwo do siebie i uwierzymy w dobro człowieka. Wtedy dopiero rozpocznie się nasza nowa droga. Droga do lepszego świata.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Carpe Diem


Chwytaj dzień, bo przecież nikt się nie dowie, jaką nam przyszłość zgotują bogowie.

Ten fragment jednej z Pieśni Horacego, nawołuje do życia chwilą - Carpe Diem. Szczerze mówiąc nie znam za dobrze twórczości tego poety, ani filozofii w niej zawartej. Jeśli powyższa myśl ma być nawiązaniem do filozofii epikurejskiej, zniechęcającej do troski o przyszłość, a jedynie o teraźniejszość, to nie mogę się z nią zgodzić.

Ja bym jednak proponował trochę inną interpretację. Cele nasze lokujmy w przyszłości, natomiast działajmy tu i teraz dążąc do tych celów. Nie przesypiajmy dnia, bo nie wiadomo co będzie jutro. Jutro może nigdy nie nadejść. A może jutro z definicji nigdy nie nadchodzi. Jutro jutro przestanie być jutrem, a stanie się dziś. Będzie nowe jutro i dziś znów będziemy na nie odkładać ważne sprawy.

Od razu na myśl przychodzi mi sytuacja, w której ktoś wywiesza na drzwiach kartkę z napisem: Od jutra nie palę. Codziennie wychodząc do pracy, patrzy na tę kartkę i mówi: E! To dopiero od jutra. Paradoksalnie zachęca go to do korzystania z dziś i palenia podwójnie, bo przecież od jutra już koniec.

Czy często nie mamy w planach zrobić coś ważnego, coś pożytecznego, coś dobrego? Czy często nie chcemy czegoś zmienić w naszym życiu? I jak często odkładamy to na przyszłość, mówiąc: mam jeszcze czas? I tak dzień w dzień, tydzień po tygodniu. Zbyt "zmęczeni" by podjąć trud osiągania wyznaczonych celów. Trwamy, a może nawet wegetujemy. Życie ucieka przez palce, a my cały czas mamy ambitne plany na jutro. Tylko to jutro zmian nigdy nie następuje.

Może więc działać trzeba już dzisiaj. Chwytać każdą chwilę i wykorzystywać ją do realizacji celów. Wykorzystywać ją żyjąc, a nie wegetując. Oczywiście nie neguję potrzeby odpoczynku. Tylko może czasem warto zapytać samego siebie: Czy ja jeszcze odpoczywam? A może już marnuję czas? Carpe Diem!

środa, 16 listopada 2011

Led Zeppelin - Babe, I'm Gonna Leave You




Babe, baby, baby, Im gonna leave you.
I said baby, you know Im gonna leave you.
Ill leave you when the summertime,
Leave you when the summer comes arollin
Leave you when the summer comes along.

Baby, baby, I dont wanna leave you,
I aint jokin woman, I got to ramble.
Oh, yeah, baby, baby, I wont be there,
Really got to ramble.
I can hear it callin me the way it used to do,
I can hear it callin me back home.

I know, I never leave you, baby.
But I got to go away from this place, Ive got to quit you.
Ooh, baby,
Baby, ooh dont you hear it callin?
Woman, woman, I know, I know its good to have you back again
And I know that one day baby, its *gonna really* grow, yes it is.
We gonna go walkin through the park every day.
Hear what I say, every day.
Baby, its really growin, you made me happy every single day.
But now Ive got to go away
Baby, baby, baby, baby
Thats when its callin me
Thats when its callin me back home...

wtorek, 15 listopada 2011

Jak walczyć ze złem?

Od jakiegoś czasu regularnie w mediach wraca sprawa Adama Darskiego a.k.a. Nergala. Właściwie w przeciwieństwie do kościelnej hierarchii nie miałem nic przeciwko niemu, poza tym, że hałasu, który produkuje nie mam zamiaru słuchać. Z uwagi na formę nie zgłębiałem się nigdy w treść jego utworów, a happeningi typu targanie biblii, uważam za mało interesujące. Mimo, że życie Chrystusa jest dla mnie wzorem, to publiczne zniszczenie książki wydaje mi się kompletnie niegroźne. 

Dopiero ostatnio przeczytany artykuł dominikanina o. Pawła Kozackiego dał mi do myślenia. Przywołuje on niezliczoną ilość tekstów, które są bardzo niepokojące. "Chwała Mordercom Wojciecha", czy "Chrześcijanie do lwów", brzmią już jak apoteoza morderstwa i nawoływanie do popełniania zbrodni. Słuszne wydaje się potępienie tego rodzaju tekstów, podobnie jak potępilibyśmy tekst "Żydzi do gazu".

W przeciwieństwie jednak do wyczucia zaściankowego katolicyzmu i części kościelnej hierarchii, dominikanin nie potępia p. Darskiego i nie widzi w nim wroga. Widzi w nim człowieka zagubionego, który jest ofiarą zła a nie jego sprawcą. Widzi w nim bliźniego, którego trzeba próbować ratować, a nie skazywać na zatracenie. Pomimo to podkreśla konieczność dania jednoznacznego odporu tego typu treściom.

Gdyby jednak to była kwintesencja artykułu, prawdopodobnie nawet nie fatygowałbym się, żeby się tym podzielić. Najciekawszą myśl można wyczytać w ostatnim akapicie. Jeśli nie chcemy być egoistami walczącymi jedynie o nasze, musimy w pierwszej kolejności stawać w obronie żydów przed antysemitami, innych ras przed rasistami, innych narodów przed nazistami, wizerunku Mahometa przed karykaturzystami, czy gejów przed homofobią. Dopiero gdy prezentujemy taką postawę możemy również upominać się o szacunek dla naszych wartości. W innym przypadku nie będziemy Kościołem Chrystusa, ale zwyczajną fanatyczną sektą.

Szczerze polecam artykuł w najnowszym miesięczniku "W drodze".

piątek, 11 listopada 2011

Kryteria oceny systemu politycznego

Czy dany system polityczny jest zły czy dobry? Czy można Jego wartość ocenić przez kryterium szczęśliwości obywateli? System jest tworem politycznym, a więc musi oparty być na etyce. Spróbujmy więc zanim przejdziemy do oceny moralnej systemu, rozważyć parę sytuacji w relacjach mniej skomplikowanych.

Załóżmy, że jest małżeństwo, w którym na pozór wszystko działa pięknie. Mąż wracając późno z pracy przynosi małżonce upominki. Spędzają miłe wieczory i oboje są bardzo szczęśliwi. Zwłaszcza mąż, gdyż poza intymną więzią z małżonką, łączą go rozkoszne chwile namiętności z kochanką. Owe chwile sprawiają, że również kochanka jest szczęśliwa. Żona nic nie wie o kochance. Wszyscy są niezwykle szczęśliwi. Czy można powiedzieć, że sytuacja jest dobra? 

Z drugiej strony, gdyby żona poznała prawdę, czy byłaby szczęśliwa? Czy mąż wyjawiając prawdę byłby szczęśliwy czując, że więź którą budował całe dorosłe życie może zostać przerwana w mgnieniu oka? Czy kochanka byłaby szczęśliwa widząc, że jej kochanek zamiast koncentrować się na niej, myślami cały czas jest gdzieś indziej, próbując ratować swoje małżeństwo? Nikt nie jest szczęśliwy. A czy mimo wszystko sytuacja nie jest lepsza niż w poprzednim przypadku?

Myślę, że podobne porównania są adekwatne w domenie polityki. Jeśli w systemie pracuje grupa ludzi, którzy tworzą iluzję dla mas, żeby zwiększyć im poczucie bezpieczeństwa, to ludzie są szczęśliwi. Ale czy system jest dobry? Czy pomimo poczucia niepewności, człowiek nie powinien żyć w prawdzie? Prawdziwe życie często nie jest szczęśliwe, natomiast jest prawdziwe. 

A więc czy szczęśliwość może być wyznacznikiem oceny systemu? Moim zdaniem nie, bo uważam, że są wartości ważniejsze niż szczęśliwość. Prawda, miłość, równość, wolność. Czy szczęśliwszy będę w klatce, w której właściciel będzie dbał, żebym miał co jeść? Czy może na wolnym powietrzu, zagrożony z wszystkich stron, samemu walczący o przetrwanie, ale jednak wolny?

czwartek, 6 października 2011

Przedwyborcza zaduma

Przed wyborami naszło mnie parę myśli natury politycznej. Zastanawiam się, na czym polega ta cała demokracja. Czy w ogóle możliwe jest wybranie dobrych zarządców naszego państwa? Oczywiście, gdyby całe społeczeństwo, albo przynajmniej jego większość składała się z obywateli inteligentnych, świadomych politycznie z zacięciem filozoficznym, to sprawa wyglądałaby bardzo optymistycznie. Większość wybierałaby większość przedstawicieli mądrych i myślących.

Jednak, gdy większość obywateli daje się manipulować tanimi hasłami i medialnej papce, to czy wybrany w ten sposób zarządca może być dobrym zarządcom? Musi być na pewno wyrachowany i mieć świetnie opanowane tricki medialne. Ale jeśli posunie się do takiej manipulacji, to czy można go nazwać dobrym rządzącym? Czy dobry rządzący może traktować obywateli jako narzędzia do oddawania na niego głosów? Taki jednak ma największe szanse zostać wybranym.

Załóżmy prostą statystykę, która wcale nie musi być prawdziwa. Niech w państwie będzie 30% mądrych i inteligentnych ludzi, a 70% przeciętnych lub głupich. Jakie są szanse, aby u władzy znalazł się ktoś mądry? 0%, ponieważ 70% przeciętnych i głupich wybierze przedstawiciela spośród siebie. Z tej perspektywy system, w którym do władzy dochodzi losowo wybrany obywatel daje większe szanse. Przy tej samej statystyce ludzi mądrych i inteligentnych, los daje nam 30% szans na wybór kogoś mądrego i inteligentnego.

Oczywiście są to czyste dywagacje, ponieważ 70%, które może wybierać, nie zrzeknie się swojej dominacji nad mniejszością? Jednak nawet gdyby, to czy system losowy byłby lepszy? Dawałby większe szanse wyboru kogoś inteligentnego, ale za to otwierałby szansę dojścia do władzy dla kogoś niebezpiecznego, kto mógłby siłą zmienić istniejący system i zagwarantować władzę podobnym do siebie na długie lata. Mógłby to być psychopatyczny morderca lub gwałciciel. A może terrorysta, który pchnąłby kraj w samobójczą wojnę z mocarstwami.

Chyba dla zwiększenia szansy dobrego wyboru, nie warto zaryzykować istniejącego status quo, które przynajmniej w dużym stopniu chroni nas przed niebezpiecznymi frustratami. Z jednej strony perspektywa władzy inteligentnego filozofa jest bardzo kusząca. Zresztą czy taki system nie sprawdził się już w przeszłości, chociażby w Cesarstwie Rzymskim, za Marka Aureliusza? Jednak z drugiej strony jak łatwo było doprowadzić Cesarstwo do rozpadu po śmierci Marka Aureliusza, gdy do władzy doszli zakompleksieni ignoranci. Może jednak lepiej w słodkim bezruchu bronić tego co już mamy?

sobota, 1 października 2011

Ostrzeżenie przed fałszywymi apostołami

Kolejny fragment Kazania na Górze jest ostrzeżeniem.

Strzeżcie się fałszywych proroków, którzy przychodzą do was w owczej skórze, a wewnątrz są drapieżnymi wilkami. Poznacie ich po ich owocach. Czy zbiera się winogrona z ciernia, albo z ostu figi? Tak każde dobre drzewo wydaje dobre owoce, a złe drzewo wydaje złe owoce. Nie może dobre drzewo wydać złych owoców ani złe drzewo wydać dobrych owoców. Każde drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone. A więc: poznacie ich po ich owocach.

O czym mówi Chrystus? Kto jest fałszywym prorokiem? Czy w świetle jego wcześniejszych nauk, każdy z nas nie jest powołany do bycia apostołem? Komu więc Chrystus odmawia tego tytułu? Kto decyduje, czy dana osoba jest apostołem czy nie?

Chyba nie. Chrystus nie mówi, że tylko określone osoby mogą głosić Jego słowo. Każdy może, a nawet każdy powinien. Jednak nie każdy robi to z miłości i dla dobra Królestwa. Chrystus ostrzega przed ludźmi, którzy używają Jego słowa do szerzenia nienawiści i zła. Mówi o drapieżnych wilkach, w owczej skórze. Nikomu nie zabrania głosić słowa, ale ostrzega słuchających przed tymi, którzy mogą zmanipulować Jego naukę do dzielenia ludzi. Jedynym kryterium rozpoznawania takich osób są owoce. Owocami są oczywiście konkretne zachowania ludzi w konkretnych życiowych sytuacjach.

Jeśli ktoś chwali Jezusa i z Ewangelią na ustach jedzie zabijać ludzi, to czy jest to prawdziwy apostoł? Jeśli ktoś czyta Ewangelię, a tych, którzy nie chcą słuchać skazuje na śmierć, to czy jest to prawdziwy apostoł? A może taki, który głosi Ewangelię, by w komentarzu dowodzić, że należy piętnować inne nacje, jest prawdziwym apostołem? Wydaje się, że to przypadki, które mogą dotyczyć tylko jakiejś hierarchii duchownej. A czy w naszym życiu nie jest podobnie? Ile razy powodowani własną niechęcią do jakiejś osoby, piętnujemy ją wytykając moralne błędy i potknięcia? Tak samo używamy słowa Chrystusa do zaspokajania własnych egoistycznych celów.

Chrystus jednak nie tylko mówi o wydawaniu złych owoców. Mówi wprost, że drzewo musi wydawać owoc dobry. Zatem głoszenie słowne Ewangelii nie jest tym, co charakteryzuje prawdziwego apostoła. Apostoł powinien przynosić dobre owoce. Powinien swoim działaniem i życiem dawać świadectwo nauki Jezusa. Zamiast mówić, pouczać i się wymądrzać, trzeba zacząć żyć! Żyć słowem Ewangelii, aby nie okazało się, że życie już minęło, a wspominając je doświadczać będziemy żaru ognia piekielnego. Dbajmy więc o to, żeby nasze życie przynosiło owoce, a przez to osiągało pełnię Królestwa.

poniedziałek, 5 września 2011

Sens życia

Gdy codziennie zatapiamy się w gąszczu zadań, przyświecają nam pewne cele. W ich kontekście oceniamy sens czynności, które robimy. Zastanawiamy się czy coś warto robić, czy też nie. Czy przybliży nas to do wyznaczonych celów. Jednak gdy idziemy w góry i to na szlaku wyznaczamy sobie kolejne cele, mając jednak gdzieś na horyzoncie cel główny. Może to być szczyt, przełęcz, schronisko lub dowolny inny punkt. Pomniejsze cele wyznaczamy sobie jako drogę do celu głównego. Jeśli w życiu wyznaczamy sobie małe cele i przez nie decydujemy o naszych działaniach, to co przyświeca nam na celu w wyznaczaniu tych celów?

Niektórzy mówią, że chodzi o to żeby być szczęśliwym. Pomijając już trudność zdefiniowania takiego szczęścia, warto się zastanowić, co by się stało, gdybyśmy to szczęście osiągnęli. Jeśli byłby to cel naszego życia, to w momencie jego osiągnięcia, nasze życie przestałoby mieć cel. Czy nadal byłoby to życie? Czy już wstępny etap agonii? Jak słusznie pisał Martin Heidegger, dopóki człowiek żyje, jego życie charakteryzuje zawsze jakieś "jeszcze nie". Jest zawsze coś, co jest jeszcze niedopowiedziane, jeszcze niepewne. Że dopiero śmierć domyka nasze życie.

Czy więc celu naszego życia możemy szukać wewnątrz naszego życia? Jeśli sens życia zamykałby się wewnątrz naszego życia, to osiągając go, spowodowalibyśmy, że życie przestaje mieć sens. Cel naszego życia musi być transcendentalny, tj. musi przekraczać granicami naszego życia. Zatem musi być oderwany od naszego życie, a więc i oderwany od naszego ego. Czy potrafimy się zdystansować od ego i zacząć żyć dla kogoś/czegoś innego?

Gdy nawiedzi już nas taka refleksja na temat własnego życia, zachęcam do obejrzenia (pewnie nie pierwszy raz) filmu Kevina Sullivana na podstawie książki Lucy Maud Montgomery pt. Ania z Zielonego Wzgórza. Piękna historia dziewczyny, której życie nie było usłane różami, a gdy jej marzenia zaczęły się spełniać, zamiast spoczywać na laurach, robiła co mogła aby jej życie przynosiło owoce. Po ciężkich poszukiwaniach sensu swojego życia, odkrywa nieśmiertelną prawdę:

Po prostu szukałam ideałów nie tam gdzie trzeba. Odkryłam, że liczy się nie to, co świat ma dla Ciebie, lecz co ty możesz mu dać.

Przestając myśleć o własnym szczęściu, znajdujemy sens i stajemy się szczęśliwi. I możemy być nadal szczęśliwi, bo nasze życie nadal jest przepełnione sensem.

sobota, 3 września 2011

Sfera

Kiedy stajemy przed domem, to czy zdajemy sobie sprawę, że istnieje kierunek, który jeśli nim pójść po linii prostej, to doprowadzi nas do punktu wyjścia? Oczywiście pomijam fakt, że potrzebujemy czegoś, co pomoże nam iść po wodzie, czy po innych trudnych lub niedostępnych miejscach. W każdym razie, patrząc na naszą okolicę widzę płaszczyznę, którą można sobie wyobrazić jak nieograniczoną kartkę papieru, która od minus nieskończoności w każdym z dwóch wymiarów ciągnie się do plus nieskończoności.

Dojdziemy do punktu wyjścia, ponieważ kartka ta nie jest nieograniczoną powierzchnią, ale powierzchnią sprytnie zakrzywioną w kulę, albo raczej w sferę. Patrząc jednak z naszego punktu siedzenia nie jesteśmy w stanie tego dostrzec. Widzimy powierzchnię, która jest idealnie pozioma, więc skąd możemy przypuszczać, że jest ona w rzeczywistości sferą. W naszej skali zakrzywienie jest niedostrzegalne. Gdybyśmy urośli nagle do gigantycznych rozmiarów pewnie bylibyśmy w stanie zauważyć to zakrzywienie.

Wyobraźmy sobie teraz, że jesteśmy planetą Ziemia. Idziemy przed siebie po prostej - niemal dotykając Słońca. Jednak czy wiemy, że powierzchnia Słońca jest również sferą? Pewnie też nie będziemy świadomi, że co roku znajdujemy się dokładnie w tym samym punkcie. Dopiero poszerzenie perspektywy uświadomi nam, że kręcimy się w kółko. Może trochę dzięki obserwacji kręcącego się dookoła nas Księżyca.

Pomyślmy teraz jeszcze dużo szerzej. Jak wyobrażamy sobie kosmos? Pewnie większość z nas wyobraża go sobie jako nieograniczone z żadnej strony akwarium. Przestrzeń trójwymiarowa, która rozchodzi się zgodnie z kierunkami układu kartezjańskiego. Wydaje nam się, że gdy będziemy po prostej lecieć w jednym kierunku, to w nieskończonym czasie dolecimy do granicy wszechświata.

Tymczasem rozbijając otoczenie na mniejsze cząstki obserwujemy, że wszystko jest kształtu kolistego i porusza się po okręgach. Jak elektrony dookoła atomów. Wszystko świadczy, że okrąg czy sfera (czy to nie to samo tylko jedno w dwóch wymiarach, a drugie w trzech?) są naturalnymi kształtami. Wszystko kręci się w koło. Czasem mniejsze, a czasem większe. Czasem łatwo dostrzegalne, a czasem trudniej.

Może więc patrząc na kosmos powinniśmy przyjąć założenia z badań w skali mikro? Może lecąc po prostej w kosmosie dolecimy w końcu do punktu startu? Może ta cała trójwymiarowa przestrzeń zakrzywiona jest w jakimś nieznanym nam czwartym wymiarze i tworzy czterowymiarowy odpowiednik okręgu czy sfery. Wtedy nie byłoby granic przestrzeni wszechświata podobnie jak nie ma granic powierzchni Ziemi. Czy to jest możliwe?

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Stevie Ray Vaughan - Little Wing

Tego utworu chyba nie muszę nikomu przedstawiać. Również to wykonanie powinno być znane wtajemniczonym. Jeśli jednak zdarzyło się, że ktoś nie słyszał, oto dzieło Jimi'ego Hendrix'a w czysto instrumentalnym wykonaniu, jednego z największych blues'owych wirtuozów.

niedziela, 28 sierpnia 2011

Krótko o utylitaryźmie

Jedną z wiodących doktryn filozoficznych minionych wieków jest utylitaryzm. Wyraża on przekonanie, że wartość moralna danego czynu zależy od tego, jak zmieniła się w jego efekcie, suma szczęścia na świecie. Jeśli w wyniku jakiejś mojej akcji, suma szczęścia została powiększona, to czyn jest dobry. Jeśli została pomniejszona, to czyn jest zły. Co do zasady można by powiedzieć, że naszą powinnością w istocie jest powiększanie sumy szczęścia? Ale czy może to być normą naszego postępowania?

Dla przykładu: czy możemy jednej osobie odebrać szczęście, by więcej szczęścia dać innej? Gdy ukradnę jakiemuś przewoźnikowi bilet jadąc na gapę, ale za to kupię sobie chleb, to suma szczęścia jest większa, bo różnica jednej ceny biletu przewoźnikowi (zwłaszcza zinstytucjonalizowanemu) robi niewielką różnicę. Dla mnie natomiast chleb może oznaczać "być, albo nie być". Czy w takim razie mój czyn jest dobry? A gdyby każdy zrobił to samo i przewoźnikowi przestałoby się opłacać przewożenie ludzi?

Jednak o wiele większym kłopotem dla mnie w zaakceptowaniu utylitaryzmu jest jego ogólność. Bo czym jest szczęście? Czy nie jest to pojęcie zbyt ogólne? Jedna osoba będzie szczęśliwa, gdy będzie najedzona lub przejedzona. Inna, gdy będzie miała poczucie bezpieczeństwa. Jeszcze inna, gdy odczuje przypływ adrenaliny. Jeszcze ktoś inny będzie szczęśliwy gdy otaczać go będą bliskie osoby. Nie da się zdefiniować czym jest szczęście. Może trzeba policzyć jakąś wypadkową. Ale czy da się policzyć obiektywną wypadkową, tak subiektywnych stanów emocjonalnych?

Utylitaryzm próbuje pojęcie dobra zdefiniować przy pomocy pojęcia szczęścia. Nie ma definicji szczęścia. Mnożymy byty, których wyjaśnienia nadal nie możemy się doczekać. Doktryna sama w sobie bynajmniej nie ułatwia nam poszukiwania. Osobiście jestem zwolennikiem brzytwy Ockhama, która bezlitośnie tnie narośle, które zamiast wyjaśniać byty, które potrzebujemy zrozumieć, tworzy nowe byty, które nic nie wyjaśniają, a same wyjaśnień wymagają. Niech więc ta brzytwa odetnie i utylitarystyczne wyjaśnienie dobra, jako sumy szczęścia, którego wyjaśnienia trudno wypatrywać.

piątek, 19 sierpnia 2011

Duch ludzkości

Gdy mówimy o ludzkim duchu przeważnie mamy na myśli jakiś wymiar życia jednostki. Czasem myślimy o dosłownym życiu ponad ciałem, przekraczającym granice śmierci. Innym znów razem myślimy o tym wszystkim co kształtuje życie człowieka, ale również o tym co po nim pozostaje. Jeszcze innym razem myślimy o tym, co tworzy się pomiędzy ludźmi, a co również może przetrwać śmierć. Tak czy inaczej, o duchu zawsze mówimy w kontekście jakiejś nieśmiertelności. Przeważnie jednak mamy na myśli pojedynczą jednostkę ludzką.

Dziś spróbuję wyjść trochę poza te nasze codzienne skojarzenia. Ciekawą koncepcję ducha prezentuje jeden z najwybitniejszych filozofów - Georg Wilhelm Friedrich Hegel. Próbuje on spojrzeć na ducha, nie jako na jednostkę, ale na całą ludzkość. Oczywiście duch rodzi się w jednostce, ale dorastając i rozwijając się, przestaje się w niej mieścić. Drogą prostej dwukierunkowej dialektyki zaczyna ogarniać najpierw swoją świadomość i samowiedzę, a następnie rozum, ducha i religię, by stać się gdzieś w przyszłości wiedzą absolutną, ogarniającą samą siebie.

Oczywiście bardzo uprościłem, bo przedstawienie całej myśli zawartej w Fenomenologii Ducha wymagałoby rozbicia na wiele miesięcy pełnych postów. Kto wie, może wrócimy do tego. Dziś jednak chciałbym skupić się na owym duchu oraz na tym, jak bardzo sprzeczna jest ta koncepcja, koncepcji ogólnie pojmowanej. Powszechnie rozumiemy ducha jako jakąś funkcję naszego istnienia, której dziedziną jest jednak nasze życie. Często zdaje się nam, że nasze życie jest wręcz areną jego walki. Zdolność naszego ego do przezwyciężania ciała w imię ducha jest wartością, którą kształtujemy w sobie w procesie rozwoju duchowego. Jednak cały czas mówimy o Duchu jako czymś, co jest ściśle związane z jednostką.

Spróbujmy jednak popatrzeć na chwilę okiem Hegla. Z jego filozofii wcale nie wynika, że człowiek powinien stawiać potrzeby ducha w opozycji do potrzeb ciała. Przeciwnie. Poprzez realizację potrzeb ciała, człowiek zapewnia duchowi rozwój. To dzięki temu, że człowiek prehistoryczny walczył o przetrwanie, odkrył ogień i wynalazł narzędzia. Dzięki żądzy podbojów, pchnął do przodu technologię. Dzięki nieodpartej pokusie dłuższego życia, znalazł środki na rozwój chemii i medycyny. Dzięki potrzebie bezpieczeństwa, zorganizował się w społeczeństwo. Jest ciekaw otaczającego świata, więc wkłada pracę w rozwój gospodarki, by zdobyć środki do tego potrzebne. Przykładów można by mnożyć na potęgę.

Czy zatem człowiek, ma zapomnieć o własnym rozwoju duchowym? Przecież gdy pracuje nad własnymi indywidualnymi celami, to wkłada energię w rozwój ducha ludzkości. Każde jego dążenie pozostawia kwant energii, przyczyniającej się do jego wzrostu. A może indywidualny rozwój duchowy nie stoi w sprzeczności z rozwojem ducha ludzkości? Może potrzeba rozwoju duchowego zaczyna istnieć jako indywidualna potrzeba człowieka? Może człowiek przestaje znajdować satysfakcję jedynie w folgowaniu ciału? Może w świecie, w którym zaczyna już do bólu płytką być apoteoza prostych przyjemności, człowiek zaczyna potrzebować czegoś głębszego?

A może w ogóle własny rozwój duchowy jest najskuteczniejszą metodą rozwoju duchowego ludzkości? Trudno powiedzieć. Hegel postulował dążenie do indywidualnych celów, ale pisał na przykładzie historii (bliższej czy dalszej). Do dziś uważa się go za największego filozofa historii. Jednak można próbować antycypować i zastanowić się, czy droga rozwoju ducha ludzkości nie pójdzie tym samym szlakiem, co droga rozwoju duchowego jednostki. A może znajdzie jeszcze lepszą drogę? Filozofia w końcu nie kończy się na historii i teraźniejszości. Czasem widząc cel w przyszłości, warto poszukać optymalnej drogi do tego celu. Ale czy ktoś wie jaka jest najlepsza?

sobota, 6 sierpnia 2011

Różne aspekty równości

Tak często używamy słowa równość. Od wielkiej Rewolucji Francuskiej to chyba nie wychodzi ono z codziennego użycia. Dziś mówimy, że równość to wielka wspaniała wartość, o którą dbamy, a kiedy trzeba to i walczymy. Staje się ważniejsza niż wolność, choć pewnie jednego bez drugiego nie sposób sobie wyobrazić. Jednak czy zastanawiamy się w ogóle, czym jest równość?

Myślę, że wszystko sprowadza się do dwóch aspektów. Po pierwsze wpływ na stanowione prawo, jako umowę obowiązującą w określonej grupie ludzi. Trudno sobie wyobrazić, aby w kraju wielkości na przykład Polski, zorganizować zgromadzenie narodowe składające się z wszystkich obywateli. Dlatego każdy obywatel wybiera swoich reprezentantów zgodnie z pewną ordynacją wyborczą. Oznacza to, że każdy ma równy głos przy wybieraniu ludzi odpowiedzialnych za konstruowanie obowiązującej umowy, obowiązującego prawa.

Nietrudno sobie wyobrazić sytuację, w której 90% obywateli będzie chciało ustalić prawo, zgodnie z którym te 90% będzie mogło robić co chce, z pozostałymi 10%. I nieważne, czy grupować się będziemy na podstawie wyznania, koloru skóry, zarobków czy orientacji seksualnej. Oczywiście dzięki mnogości kategorii, będziemy mieli zawsze na uwadze, że tworząc precedens w postaci zalegalizowanej dyskryminacji w danym aspekcie, możemy postawić się w sytuacji dyskryminowanego w innym. Jeśli jednak nastroje dotyczące jednego z aspektów staną się ekstremalnie wyraziste, większość tych 90% może podjąć ryzyko i zdecydować się na ustanowienie dyskryminującego prawa.

I tutaj pojawia się drugi aspekt równości. Wpływ ustanowionego prawa na obywatela. Jeśli prawo będzie dyskryminowało 10% obywateli, to czy będzie można mówić o równości wobec prawa? Jeśli dyskryminowany będzie choć 1 obywatel, to już nie można mówić o całkowitej równości. Oczywiście realia są takie, że całkowita równość wydaje się być utopią, ale czy nas zwalnia to z dążenia do takiego stanu rzeczy? Warto o tym pamiętać, gdy zezwalamy na publiczne wyrażanie pożądania przez pary heteroseksualne, a zabraniamy homoseksualnym. Albo gdy ustalamy święto katolickie jako obowiązujące, pozostawiając pozostałe jako nieobowiązujące. Czy też gdy decydujemy się zabierać najbogatszym, by dawać najbiedniejszym.

Który aspekt równości jest ważniejszy? A może oba da się pogodzić, gdy zaczniemy ignorować populistów i zrezygnujemy z własnej korzyści odniesionej kosztem kogoś innego, choćby to był tylko jeden obywatel? Decydujmy, czy chcemy mieć autentyczną równość, czy jedynie formalną. Decydujmy czy każdy, a nie tylko większość, będzie mógł wkładać w rzeczywistość tyle samo, mogąc oczekiwać od niej również tyle samego. Decydujmy o kształcie naszej rzeczywistości. Ale decydujmy, bo zrobi to ktoś za nas i wtedy może się okazać, że równość w jakimkolwiek stopniu, stanie się jedynie naszym marzeniem.

środa, 3 sierpnia 2011

Ciasna brama

Zbliżamy się do końca rozważań na temat Kazania na Górze. Wchodzimy w etap podsumowania. Oto co mówi nam Chrystus:

Wchodźcie przez ciasną bramę! Bo szeroka jest brama i przestronna ta droga, która prowadzi do zguby, a wielu jest takich, którzy przez nią wchodzą. Jakże ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia, a mało jest takich, którzy ją znajdują!

O jakich bramach i drogach mowa? Oczywiście chodzi o nasze życiowe i codzienne decyzje. Wybierając szeroką bramę, wybieramy komfort. Ciasna brama wiąże się z trudem. Musimy namęczyć się by przez nią przejść. Naszych decyzji nie możemy podejmować tak, by na uwadze mieć własny komfort, ale przede wszystkim dobro i miłość. Gdy wybierzemy wygodną bramę, przejdziemy bez problemu, ale dokąd trafimy? Dokąd można trafić wybierając jedynie własną wygodę? Co warte jest takie życie, gdy świat który nas będzie otaczał nie będzie miał dla nas znaczenia, a będzie je mieć jedynie pustynia naszego własnego ego.

Aby żyć szczęśliwie, nie dość, że musimy podjąć decyzję, by przejść przez ciasną bramę, ale musimy znaleźć do niej drogę. A droga ta jest wąska i nieraz trudno odszukać ją w gąszczu innych dróg. Gdy idziemy w górach lub lesie i szlak nie jest oznaczony, jak często zdarza się nam błądzić? Czy możemy wtedy odnaleźć cel? Odnaleźć ciasną bramę?

A jednak Chrystus nie zostawia nas na bezdrożu. Oznakowuje dla nas drogę. Jedyne, co musimy zrobić, to wytężyć słuch i usłyszeć, co do nas mówi m.in. w Kazaniu na Górze. Pokazuje na czym polega sens życia i jak odnaleźć szczęście. Jak zbudować Królestwo Niebieskie rozpoczynając od własnego serca. Ale Chrystus nie tylko mówi. Jego życie i śmierć są drogą, jaką trzeba wybrać. Droga miłości i przebaczenia wiedzie do ciasnej bramy, za którą odnajdziemy własne życie. Czyż to nie Chrystus mówił, że jest drogą, prawdą i życiem? Dlaczego mamy taki kłopot by go usłyszeć?

środa, 27 lipca 2011

Niekończąca się bitwa

Podstawowym dramatem życia człowieka wydaje się być nieustanna walka dwóch sił. Różnie można te siły definiować. Jedni mówią o walce serca z rozsądkiem, inni o walce presji ogółu z indywidualizmem, jeszcze inni o walce ducha z materią. Pomimo różnicy określeń, istota jest taka sama. Siła zmierzająca w jedną stronę, walczy z siłą zmierzającą w stronę przeciwną. Jedna siła pcha człowieka pod górę, a druga ciągnie w dół. Armia Dobra walczy z armią Zła. O ile nie mam wątpliwości, że nieraz staję po stronie armii Zła, o tyle mam przekonanie, że zawsze powinienem stać po stronie armii Dobra.

Dziś jednak oderwijmy się na chwilę od tych przeciwieństw i spójrzmy na sprawę z pozycji bezstronnego obserwatora. Gdyby, któraś z armii zwyciężyła raz na zawsze, to czym byłoby ludzkie życie? Załóżmy nawet, że zwycięży nasze upragnione Dobro. Czym stałoby się to Dobro, bez istnienia Zła? Z braku istnienia Zła, Dobro stałoby się neutralne. To tak jakby nagle zniknęły wszystkie niziny, doliny i kotliny a cały świat podniesiony był do wysokości góry. Przestalibyśmy mówić, że to jest góra, bo cały świat znajdowałby się na jednej wysokości. Góra nie może być górą, bez istnienia czegoś, z czego się wybija. Góra jest górą jedynie o tyle, o ile może się odróżnić od reszty krajobrazu.

Czy podobnie nie można pomyśleć w dziedzinie agatologii? Czy gdyby na świecie istniała jedynie armia Dobra, to przestałaby być armią Dobra. Stałaby się po prostu armią. Dobro istnieje jedynie, o tyle, o ile istnieje Zło, z którego może się wybić. Podobnie jak ta góra, która istnieje jedynie o tyle, o ile istnieją niziny, z których się wybija. Jeśli istnieje jedynie Dobro, to czy istnienie człowieka będzie miało jakikolwiek sens? Czy to nie ta walka sił Dobra i Zła zapładnia materię powodując jej nieustanny rozwój? Jej nieustanne wstępowanie? Gdy nie będzie napięcia między Dobrem, a Złem, czy cały świat nie utkwi w bezruchu?

Czy zatem mamy przyzwolić na Zło w imię rozwoju? W imię utrzymania celu życia? A może logika jest jeszcze inna? Może gdyby brakło nizin i cały świat urósł do poziomu góry, jakiś nagły zryw spowodowałby kolejną orogenezę i na poziomie uprzedniej góry ukształtowałaby się nizina, z której wyrosłyby nowe, wyższe, potężniejsze góry. Może tak samo jest z Dobrem i Złem. Im bardziej Dobro zwycięża, tym podwyższa poziom neutralności. Gdy poziom Dobra, będzie poziomem neutralnym, uprzedni poziom neutralny stanie się poziomem Zła, a nowe Dobro wyrośnie z nizin niczym nowe góry w czasie orogenezy. Może po każdej walce, następuje przegrupowanie sił i kolejna walka. Gdy będzie zwyciężać Zło, ludzkość będzie ściągana w dół, gdy zwyciężać będzie Dobro, ludzkość będzie się wznosić. Dynamika bez względu na wynik zostanie utrzymana. Dobro i Zło pozostaną dwoma siłami, które z jednej strony walczą ze sobą, a z drugiej nieustannie współpracują kształtując życie człowieka.

wtorek, 5 lipca 2011

Karzeł i gigant

Jeszcze niedawno, bardzo denerwowało mnie zadzieranie nosa. Tym bardziej, że im częściej osoba nosa zadzierała, tym mniej miała ku temu powodów. Im osoba jest wartościowa, tym częściej potrafi spojrzeć w twarz, a nawet pochylić się nad drugim człowiekiem. Paradoks? Bynajmniej. Gdy się tak zastanowić nad całą sprawą, to nie ma w tym nic zaskakującego. Przedstawię moją myśl obrazowo.

Wyobraźmy sobie karła i giganta. Jeśli przeciętny człowiek (oj nie lubię tego określenia, ale tym razem użyję w znaczeniu czysto matematycznym), podejdzie do karła i o coś spyta, karzeł nie może patrzyć na wprost, ani się pochylić. Musi uznać wyższość pytającego i podnieść głowę (zadrzeć nosa). Natomiast gdy ten sam człowiek zagadnie giganta, gigant również nie może patrzyć na wprost ani podnosić głowy. Musi spojrzeć w dół, często się pochylając.

Czy takiego banalnego rozumienia, nie można przenieść na zwykłe relacje międzyludzkie. Osoba, która zadziera nosa, pokazuje swoją małość. Jeśli relacje przedstawimy w kontekście etycznym, to osoba taka staje się moralnym karłem. Tymczasem osoba, która się potrafi pochylić pokazuj swoją wielkość. W kontekście etycznym jest moralnym gigantem. Samo pokazanie swojego stosunku do drugiego człowieka może być bardzo wiernym odbiciem postawy moralnej rozpatrywanej osoby.

niedziela, 26 czerwca 2011

Czarodziej elektrycznej gitary

Na wielu koncertach rockowo bluesowych miałem okazję już być. Jednakże wszelkie moje doświadczenia i oczekiwania przerósł ostatni koncert niesamowitego artysty, jakim jest Jeff Beck. 21-ego czerwca zagrał on po raz pierwszy w Polsce. Nie będę się rozpisywał na temat sprawnej organizacji i dobrej aranżacji koncertu. W warszawskiej sali kongresowej, gdzie wydarzenie miało miejsce wszystko było tip-top. Od sprawdzania biletów po akustykę na sali.

Oczywiście największą atrakcją, była sama wirtuozeria mistrza, który przeniósł publiczność w zupełnie inny wymiar. Stworzył między-dźwiękową przestrzeń, w której słuchacz mógł antycypować kolejne nuty, myląc się raz po raz. Swoje własne utwory przeplatał dziełami kultowymi jak: Rolling and Tumbling Muddy'ego Watersa, Little Wing Jimi'ego Hendrixa, czy nawet arią Nessun Dorma Giacomo Pucciniego. Żaden utwór nie oparł się geniuszowi, który potrafił partie wokalne zastąpić magicznym brzmieniem elektrycznej gitary, a akompaniament barwną wokalizą basistki i klawiszowca.

Ten sześćdziesięcioletni już gitarzysta od wielu lat uchodzi za ulubionego gitarzystę gitarzystów. Jest również zdecydowanie najlepszym gitarzystą spośród tych, o których nie słyszał cały medialny świat. Dlaczego nie słyszał? Ponieważ sam artysta nigdy nie poddał się presji. Nie uznawał kompromisów. Dorastał przecież wspólnie z Eric'iem Claptonem i z Jimmy'm Page'm. Grali razem w The Yardbirds, z którego Jimmy Page stworzył niesamowity zespół Led Zeppelin. Sam Beck jednak, gdy poczuł, że artyści z jego otoczenia idą w niewłaściwą stronę, nie miał skrupułów pójść w inną. Przez całe życie zgłębiał tajniki blues'a i gry na gitarze. Stał się idolem gitarzystów, którzy w większości próbowali się na nim wzorować. Sam jednak nie mógł się przebić.

Teraz, gdy na scenie nie ma już Led Zeppelin, a Eric Clapton pomału odchodzi na emeryturę, gwiazda Jeffa Becka zaczyna jaśnieć. Zarówno młodzież, zmęczona już komercyjną papką, jak i starsze pokolenie, tęskniące do blues'owego brzmienia, śledzi pilnie kontynuację kariery tego muzyka. Muzyka, który nigdy nie poddał się pokusom rockowych lat siedemdziesiątych. Muzyka, który pomimo swojego wieku wciąż stanowi punkt odniesienia dla młodszych gitarzystów. Muzyka, który swoim brzmieniem potrafi poruszyć niewzruszone serca, a swoją wyobraźnią przebić niejednego popularnego artystę.

Na zakończenie zachęcam do posłuchania wyjątkowo spontanicznej wersji bluesowego standardu pt. People Get Ready. Spontanicznej, bo wynikającej z niespodziewanie zaistniałej sytuacji.



sobota, 25 czerwca 2011

"Pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie"

Nie zastanawia Was czasem, skąd w świecie tyle regulacji i biurokracji? Czy ludzki rozum nie jest w stanie wyznaczyć logicznych, a jednocześnie dużo bardziej elastycznych granic wolności? Tymczasem w życiu napotykamy na coraz więcej, coraz bardziej bezsensownych. I to właściwie w każdej dziedzinie. Jednak najbardziej chyba bulwersują mnie te, które nakłada biurokracja kościelna na wiernych. Nie chcę jednak dziś rozpisywać się o regulacjach i ich sensowności, ale o jednym konkretnym przykładzie.

Obrządek chrześcijańskiej eucharystii ma swoją dość interesującą wymowę i zawiera w sobie generalnie bardzo dużo sensu. Wspólnota ludzi, którzy jednoczą się wokół Chrystusa spotykają się, by słuchać Jego nauczania, a następnie w duchu Jego słowa przebaczają sobie i wszystkim pozostałym ich winy, by symbolicznie spożywając jeden posiłek stać się jednym ciałem zmartwychwstałego Jezusa. Oczywiście trochę uprościłem sprawę, ale myślę, że sens został zachowany.

Dlaczego jednak, do tego posiłku przystępować mają tylko uprawnieni? W szczególności mam na myśli dzieci, które z niejasnych powodów są wykluczone. Czy chodzi o to, żeby dziecko przeszło specjalną indoktrynację zanim nabędzie odpowiednich praw? Pamiętamy przecież ewangeliczną scenę, w której uczniowie Jezusa chcieli odsunąć od niego dzieci, które go otoczyły. Czy w ten sam sposób biurokracja nie odsuwa dzieci obecnie? Pamiętamy również, co powiedział Chrystus: "Pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie".

Ale moim celem w tym wpisie nie jest wyłącznie krytyka, ale również pokazanie pozytywnego przykładu. Otóż od dawna już uczestniczę w dominikańskich "dwunastkach" (niedzielna msza o godz. 12) w Krakowie. Prowadzi je o. Jan Andrzej Kłoczowski, znany założyciel i prowadzący duszpasterstwa akademickiego "Beczka". Pozostając w ramach obowiązujących regulacji, nie daje on komunii dzieciom, ale pomimo tego zaprasza je do ołtarza i w czasie posiłku, włącza je we wspólnotę, błogosławiąc je i kreśląc znak krzyża na czole każdego z nich.

Szkoda, że dobre przykłady nie zawsze są powielane. A może? W końcu nie widzę w akcji każdego kapłana na świecie.

czwartek, 23 czerwca 2011

Broń obosieczna

Na ciekawą myśl natrafiłem podczas oglądania serialu pt. Lalka w reżyserii Ryszarda Bera na podstawie słynnej powieści Bolesława Prusa. Akcja toczy się w Paryżu, gdzie Wokulski uciekł od swojego miłosnego koszmaru. Spotkał tam niegdyś wybitnego chemika, uchodzącego jednak w tamtym czasie za wariata, profesora Geista. Gdy ten opowiedział Wokulskiemu o swoich pracach nad metalem lżejszym od powietrza, wywiązał się następujący dialog.

- Dlaczegóż ukrywasz pan przed ludźmi ów transcendentalny metal? - odezwał się wreszcie Wokulski.
- Dla wielu powodów -odparł Geist. - Naprzód chcę, ażeby ten produkt wyszedł tylko z mojego laboratorium, choćbym nawet nie ja sam go otrzymał. A po wtóre, podobny materiał, który zmieni postać świata, nie może stać się własnością tak zwanej dzisiejszej ludzkości. Już za wiele nieszczęść mnoży się na ziemi przez nieopatrzne wynalazki.
- Nie rozumiem pana.
- Więc posłuchaj - mówił Geist. - Tak zwana ludzkość, mniej więcej na dziesięć tysięcy wołów, baranów, tygrysów i gadów, mających człowiecze formy, posiada ledwie jednego prawdziwego człowieka. Tak było zawsze, nawet w epoce krzemiennej. Na taką tedy ludzkość w biegu wieków spadały rozmaite wynalazki. Brąz, żelazo, proch, igła magnesowa, druk, machiny parowe i telegrafy elektryczne dostawały się bez żadnego wyboru w ręce geniuszów i idiotów, ludzi szlachetnych i zbrodniarzy... A jaki tego rezultat?... Oto ten, że głupota i występek dostając coraz potężniejsze narzędzia mnożyły się i umacniały, zamiast stopniowo ginąć. Ja - ciągnął dalej Geist - nie chcę powtarzać tego błędu i jeżeli znajdę ostatecznie metal lżejszy od powietrza, oddam go tylko prawdziwym ludziom. Niech oni raz zaopatrzą się w broń na swój wyłączny użytek; niechaj ich rasa mnoży się i rośnie w potęgę, a zwierzęta i potwory w ludzkiej postaci niechaj z wolna wyginą. Jeżeli Anglicy mieli prawo wypędzić wilków ze swej wyspy, istotny człowiek ma prawo wypędzić z ziemi przynajmniej tygrysy ucharakteryzowane na ludzi...

I taka jest prawda. Każde epokowe odkrycie można wykorzystać zarówno do szlachetnych, jak i do podłych celów. Jaki odsetek ludzi pragnie celów szlachetnych? A jaki celów podłych? Kto będzie wykorzystywał wspaniałe wynalazki dla dobra ludzi? A kto we własnych egoistycznych zamiarach? I kto wreszcie przy ich pomocy będzie popełniał zbrodnie? Jak wychować nową ludzkość, która będzie potrafiła docenić wielkie wynalazki i wykorzystać je do budowy czegoś jeszcze większego?

sobota, 21 maja 2011

Punkt siedzenia

W naszej cywilizacji, chyba dawno już powszechnie uważa się, że niewolnictwo jest złe, a podstawowymi prawami należnymi każdemu człowiekowi są równość i wolność. Dawno już zrozumieliśmy, że jeśli nie chcemy trwać w wyniszczającej wojnie międzyludzkiej, musimy uszanować wzajemnie nasze prawo do wolności. Jednak droga do takiego rozumowania była długa i kręta. Tym niemniej, wydaje się, że jeśli ktoś w tym momencie uważa inaczej to jest to raczej ewenement niż powszechne myślenie.

Sprawa niewolnictwa była jednym z głównych powodów tzw. wojny secesyjnej w Stanach Zjednoczonych. Gospodarka południowych stanów była w dużej mierze uzależniona od przymusowej pracy. Niskie koszty utrzymania pracowników pozwalały na efektywne prowadzenie rolnictwa i przemysłu. Wolne wybory wygrał przeciwnik niewolnictwa Abraham Lincoln, a nie mogący pogodzić się z perspektywą utraty darmowej siły roboczej inwestorzy z południa zdecydowali odłączyć się od Stanów Zjednoczonych. Oczywiście rząd nie mógł zgodzić się na bojkot wygranych wyborów i zdecydował się stłumić ruchy separatystyczne.

Powodów oczywiście było więcej i sprowadzanie ich do tego jednego jest sporym uproszczeniem, jednak demokracja rządzi się swoimi prawami i jeśli czyjeś działania szkodzą wolności ludzi, do których obrony zobowiązany był rząd, to działania zapobiegające są nie tylko uzasadnione, ale i zalecane. Rezygnacja z darmowej przymusowej siły roboczej na rzecz zachęcania do zdobywania kwalifikacji i wprowadzenia rynku pracy wydaje się działaniem bardzo pozytywnym.

Proponuję jednak aby w ramach badań spróbować znaleźć jedną hollywood-ską produkcję filmową, w której południowcy nie są przedstawieni jako bohaterowie, a tzw. Jankesi jako okrutni najeźdźcy. Może jakieś uda się znaleźć, choć mnie się nie udało. Natomiast w przeciwną stronę jest tego bardzo sporo. Warto się teraz zastanowić, jaki zasięg ma prawda historyczna, a jaki zasięg ma Hollywood. W naszej skomercjalizowanej rzeczywistości obraz forsowany przez media przyswajany jest dużo łatwiej niż obraz wynikający z rzeczywistych danych.

Nie bierzmy więc przekazywanych nam czyichś osobistych, grupowych czy nawet większościowych sympatii, bez zdania sobie sprawy, że punkt widzenia zawsze zależy od punktu siedzenia!

wtorek, 26 kwietnia 2011

Tajemnica Świętej Trójcy

Od dłuższego już czasu próbuję pojąć jedną z tajemnic wiary chrześcijańskiej - z tajemnicą Trójcy Świętej. Tradycyjnie rozumiemy ją w następujący sposób. Istnieje jakiś odwieczny Bóg, stworzyciel, który trwa ponad czasem i przestrzenią. Jakaś niezwykle tajemnicza osoba. Może największy z matematyków, który zgodnie ze słowami Gottfrieda Wilhelma Leibniza, gdy rachuje, to staje się świat. Ten wszechmocny i wszechwiedzący absolut zaplanował niesamowicie precyzyjny algorytm, którego efektem było stworzenie człowieka. Gdy człowiek zaczął dążyć do samo-destrukcji, Bóg stał się Ojcem i posłał swojego Syna (który jakimś niewyjaśnionym sposobem jest tym samym Bogiem) aby uratować ukochany gatunek. Jego losy dobrze znamy z kart Ewangelii. Po śmierci zesłał Ducha, dzięki któremu Bóg zamiast odejść, pozostał wśród wiernych.

Przyznam, że tego typu wyjaśnienie nie jest dla mnie satysfakcjonujące. Niby jedność, ale troistość. Coś się tu nie zgadza. Jak to jeden Bóg, może być zarówno Ojcem, Synem i Duchem? A jednak Chrystus wyraźnie mówi zarówno o Duchu jak i o Ojcu. Gdzie należy szukać wyjaśnień. Chrystus powiedział: Gdybyście Mnie poznali, znalibyście i mojego Ojca. Wyraźnie wskazuje, że to On jest źródłem objawienia i nie można rozpocząć rozważania tej tajemnicy od niczego innego. Zastanówmy się więc. Załóżmy, że Chrystus nie jest Bogiem a-priori. Urodził się człowiekiem i do końca pozostał człowiekiem. Czuł ten sam ból, tą samą niewiedzę i niepewność. Dopiero poprzez swoje życie stał się Bogiem głosząc miłość i przebaczenie, dając na końcu swoje życie za nas wszystkich. Chrystus jest Bogiem.

Gdyby Chrystus nie umarł na krzyżu, w ostatniej chwili dając świadectwo miłości przebaczając swoim oprawcom, to czy jego nauka zapadłaby tak bardzo w serca wiernych? Można powiedzieć, że dzięki śmierci, zmartwychwstał Jego Duch. Duch Święty nie jest oddzielnym bytem, ale jest tym, co Chrystus pozostawił po sobie w życiu chrześcijan. Chrystus odszedł, ale uczniowie żyją nadal w Duchu Jego miłości - w Duchu przebaczenia. W ten sposób Chrystus i Duch są jednością. Są tym samym Bogiem.

Chrystus mówi jednak również o Ojcu i przyznam, że te rozważania były zdecydowanie najtrudniejsze. Jednak gdy połączyć logiczne myślenie z tradycją, można również to zrozumieć bez najmniejszych niespójności. Chrystus jako człowiek, ma swoich ludzkich rodziców. Natomiast w Jego życiu było coś, co spowodowało, że poszedł drogą ku staniu się Bogiem. To coś właśnie jest Jego Ojcem. To właśnie to jest źródłem narodzenia Chrystusa Boga. Czym to jest? A co mówi stara tradycyjna pieśń? Bóg jest miłością.

I wszystko znajduje swoje logiczne wyjaśnienie. Chrystus mówi o Królestwie Niebieskim, które jest w naszych sercach, a które mamy realizować w naszym życiu tu i teraz. Skoro Ojciec mieszka w Niebie, to właśnie mieszka w tym Królestwie. W Królestwie miłości, które jest z innego świata niż Królestwo siły. Rządzi się swoimi prawami, tak bardzo różnymi od praw siły. To właśnie miłość spowodowała, że Chrystus poświęcił swoje ludzkie życie, by narodził się Duch wśród ludzi. Dzięki miłości Chrystus stał się Bogiem. To miłość jest Ojcem Chrystusa Boga. Miłość, która jest w Nim samym i która również jest tym samym Bogiem. Miłość, Życie Chrystusa i Jego Duch są trzema postaciami tego samego Boga. Boga miłości i przebaczenia. Boga, który króluje w Królestwie Niebieskim.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Królestwo siły

Od zawsze w świecie przyrody działa prawo siły. Ten, który silniejszy wygrywał konfrontację zarówno o żywność, jak i o partnerów do reprodukcji. Skutkiem tego, geny silniejszego osobnika miały większą szansę przetrwać i umocnić się w populacji. Koniec końca silniejszy mógł zrobić ze słabszym, co tylko chciał mając za sobą argument siły. Takie naturalne prawo, w którym silniejszy jest prawodawcą.

Słabsze jednostki nie chcąc być skazane na tyranię silniejszych zawierają z sobą pakt o nieagresji i łączą siły, by odpierać ataki silniejszego. W ten sposób to one są silniejsze, ale jednak zasoby, których bronią muszą dzielić między sobą. Między nimi największe znaczenie i tak mają silniejsi. Również między grupami konfrontację wygrywają grupy, które mają większą sumę siły. W przypadku takich walk jednak grupy wyznaczają swojego wodza, którego z jakiegoś powodu uważają za silniejszego.

Siła nie zawsze musi oznaczać siłę fizyczną. Często walory fizyczne mają mniejsze znaczenie, niż walory intelektualne. Sprytny osobnik potrafi pokonać silniejszego fizycznie, korzystając z siły swojej inteligencji. Inteligentna i charyzmatyczna jednostka potrafi również wykorzystać siłę innych do walki z silniejszym. Również zamożność pomaga w wykorzystaniu siły innych w walce. Im więcej różnego rodzaju zasobów posiadam, tym łatwiej mi kupić usługi innych - za równo inteligentnych i charyzmatycznych, jak i silnych fizycznie. Mogę sam dobierać ludzi do swojej armii.

Jak widać różne są oblicza siły, ale nadal ten, który jest silniejszy ma nieograniczoną władzę nad tym, który jest słabszy. Struktura państwa demokratycznego nieco poprawia sytuację. Aparat siłowy podporządkowany jest woli ludu, czyli woli większości. To większość poprzez swoich przedstawicieli konstruuje prawo. Prawo chroni tych słabszych przed silniejszymi, dopóki silniejsi nie będą w większości, aby to prawo zmienić. Jednak tak czy inaczej to aparat siłowy stoi na straży państwa prawa. Czy jest droga aby królestwo siły zamienić w królestwo, w którym każdy ma takie same uprawnienia niezależnie od tego czy jest silniejszy, bardziej inteligentny, bogatszy, a nawet czy jest w większości?

Moim zdaniem zdecydowanie za mało się o tym mówi. Jako naturalny przyjmujemy stan, w którym rację mają ci, których jest więcej. Również media, które rządzą się prawami rynku nie ułatwiają nam sprawy. Za mało jest sensownych debat o etyce i wolności, a za dużo o polityce i woli większości. Za dużo kalkulacji, a za mało konsekwencji w poglądach. Czy jest szansa poprawić stan rzeczy? Jasne. Ale najpierw sami musimy rozbudzić w sobie i własnym otoczeniu świadomość potrzeby takich debat. Świadomość etycznej podstawy polityki. Jeśli więcej ludzi, będzie chciało rozmawiać na ten temat, donośniejsze będzie również echo w mediach. Może wtedy dorośniemy do tego, by mówić nie o sile, ale o wolności.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Pojednanie


- Przepraszam.

- Nic się nie stało.

Słowa te przechodzą nam przez gardło zupełnie mimochodem. Nawet nie zastanowimy się, kiedy je wypowiadamy. Ot element dobrego wychowania. I gdy ktoś pyta, czy wybaczamy, mając w głowie to elementarne dobre wychowanie oczywiście odpowiemy twierdząco. Czy jednak w tych codziennych sytuacjach jest tak naprawdę cokolwiek do wybaczania?

Kiedy w ogóle istnieje potrzeba przeprosin i przebaczenia? Przeprosiny i przebaczenie są dwoma stronami jednego aktu - pojednania. Pojednanie, czyli przywrócenie jedności. Wynika z tego, że coś musi być rozdzielone, aby móc przywrócić temu jedność. Czy przypadkowe trącenie kogoś w autobusie, albo piłka przypadkowo trafiająca w okno sąsiada powoduje rozdzielenie, albo rozerwanie czegoś?

Gdy mówimy o rozerwaniu musimy mieć na myśli rozerwanie więzi, która łączy mnie z drugim człowiekiem. Jeśli spotkana osoba jest przypadkowa, to trudno w ogóle mówić o więzi. Jeśli ona jest, to jest na tyle słaba, że faktycznie tego typu głupstwo może spowodować jej rozerwanie, ale również pojednanie nie wymaga jakichś nadzwyczajnych gestów. W takim przypadku zdawkowe przepraszam - nic się nie stało może naprawić nadszarpniętą relację i przywrócić ją do zwykłej ludzkiej życzliwości. Jednak pojednanie w takim przypadku nie jest jakimś wyjątkowym osiągnięciem i bazując na tego typu wydarzeniach, trudno jest określić siebie, jako osobę, która przebacza.

Gdy więź między dwojgiem ludzi jest silniejsza, to chyba nikt nie wygłupia się z przepraszaniem, za przypadkowe dotknięcie ani żadną inną błahą czynność wykonaną nieintencjonalnie. Bo jaka dojrzała relacja może ucierpieć z takiego powodu. Jedność trwa, więc nie ma potrzeby pojednania. Natomiast sprawa komplikuje się bardzo, gdy wyrządzimy faktyczne zło bliskiej osobie. I rzadko problem będzie tkwił w samej istocie tego konkretnego czynu, ale w nadszarpniętym zaufaniu. Nagle druga osoba staje się nieufna i oddalamy się od siebie rozrywając więź.

Czy kurtuazyjne "przepraszam" naprawi szkodę? Bynajmniej, a nawet wprost przeciwnie. Brak adekwatnej skruchy świadczy, że albo nie rozumiemy szkody, którą wyrządziliśmy, albo traktujemy bliską osobę, jak osobę przypadkową i uważamy, że więź była na tyle słaba, że bardzo łatwo możemy ją naprawić. Co zatem jest potrzebne do pojednania?

Pierwszym etapem jest na pewno uruchomienie rozumu i próba znalezienia istoty problemu oraz skutków, których doświadcza druga osoba. Jeśli relacja jest silna, to zrozumienie problemu, powinno obudzić w nas autentyczny żal - przeraźliwy krzyk bólu powstałego na skutek ran, jakie zadaliśmy drugiej osobie. Zrozumienie błędu i żal poprowadzi do analizy swojego własnego błędu i próby wyeliminowania go, ponieważ czując ten ból, na pewno zrobię co w mojej mocy, żeby nie czuć go ponownie. Jeśli uda się przebrnąć z sukcesem przez te etapy, to może w końcu będziemy gotowi na powiedzenie "przepraszam" z adekwatną do sytuacji powagą i przekonaniem, że chcemy naprawić to, co popsuliśmy. To dopiero pozwoli odzyskać zaufanie drugiej osoby i pojednać się w umocnionej poprzez kolejne doświadczenie relacji.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

niedziela, 3 kwietnia 2011

Cuda życia codziennego

I jak tu nie wierzyć w cuda? Albo przynajmniej w bardzo dziwne, acz radosne zbiegi okoliczności. Nie jest tajemnicą, że jestem zafascynowany kazaniami o. Jana Andrzeja Kłoczowskiego, wygłaszanymi co niedzielę na tzw. dwunastce. Wczoraj przyjechałem na tydzień do Dublina, więc automatycznie dziś nie mogłem pojawić się na dwunastce. A tu niespodzianka. Kłoczu prowadzi rekolekcje w polskim duszpasterstwie dominikańskim w Dublinie. Czy to jakiś znak?

Kazanie o wszystkim, ale nie ma się co dziwić. Owoce życiowych przemyśleń, którymi raczy nas co niedzielę przez długie lata, tutaj musi przekazać w trakcie czterech homilii. Nie będę streszczał kazania, gdyż większość myśli przewija się przez całego mojego bloga. Jednak bardzo spodobał mi się cytat z Mistrza Eckharta:

Niektórzy chcą patrzeć na Boga tymi samymi oczami, którymi patrzą na krowę, i chcą kochać Boga tak, jak ją kochają. A kochają ją z powodu mleka i sera, ze względu na swoją własną korzyść. Tak postępują wszyscy ci, którzy kochają Boga ze względu na zewnętrzne bogactwo lub wewnętrzne pociechy; nie kochają Go tak jak powinni, kochają swoją własną korzyść.

Warto się zastanowić, czy kochamy Boga właśnie ze względu na korzyści, których z tego oczekujemy? Czy nasza miłość jest taka jak powinna być? Czy jest bezinteresowna? Czy czyniąc dobro, myślimy o czekającej nas nagrodzie zamiast o świecie, który mamy szansę tworzyć i zbawić?

poniedziałek, 28 marca 2011

Lepszy świat

Gdy tak nieraz posłucham ludzi obok siebie, jak i echo tych usłyszanych przypadkowo, zastanawia mnie, skąd na świecie tyle smutku i narzekania. Ludzie ubolewają, że choroby, że bieda, że nie ma pracy, że dookoła tyle zła. Faktycznie więcej się o tym wszystkim słyszy niż paręnaście lat temu, ale czemu tu się dziwić. Wolne media prześcigają się w szukaniu sensacji, a kto by napisał artykuł o kimś, kto jest cały czas zdrowy, kto nie cierpi biedy, kto normalnie pracuje, kto jest normalnym dobrym człowiekiem. Chyba nie ulega wątpliwości, że zdecydowana większość ludzi żyje każdym dniem. Oczywiście nie nadaje się na bohatera historii, bo kto chce czytać o takim szarym przeciętniaku.

Jednak jest w tym wszystkim coś, co niepokoi. Niepokoi, że jednak istnieją ludzie, którzy czynią innym zło. A może jeszcze bardziej niepokoi nas, że patrzymy na świat, w którym człowiek nie podaje ręki drugiemu człowiekowi. Na świat pełen obojętności. Gdzieś w sercu pragniemy innego świata. Takiego, w którym człowiek kocha drugiego człowieka. Żyjemy nadzieją, że po śmierci, jeśli tylko "przyzwoicie" dożyjemy końca, czeka na nas drugi, lepszy świat. Zamiast żyć tu i teraz, żyjemy nadzieją na lepsze jutro. Tymczasem zapominamy o tym, że póki co tylko jeden świat należy do nas. Właśnie świat Tu i Teraz.

Chcemy żyć w lepszym świecie? Więc zamiast żyć nadzieją, że lepszy świat przyjdzie, sami musimy go tutaj realizować. I wcale nie mówię o rewolucji, czy zakładaniu partii politycznych. Mówię o codziennym życiu. Jeśli chcemy świata, w którym człowiek mówi człowiekowi prawdę, musimy najpierw sami mówić prawdę drugiemu człowiekowi. Jeśli skłamiemy, to automatycznie budujemy świat, w którym ktoś kogoś okłamał, a nie o to chodziło. Oczywiście mówienie prawdy nie spowoduje, że wszyscy od razu będą mówić prawdę. Jednak zaniechanie mówienia prawdy spowoduje, że nie wszyscy będą prawdę mówić, bo sami już jesteśmy wyjątkiem. Jeśli chcemy żyć w świecie, w którym człowiek przebacza człowiekowi, sami musimy przebaczać, bo jeśli nie przebaczymy, to sami będziemy tymi, którzy nie przebaczają.

Warto sobie zdać sprawę z tego, że sami tworzymy świat, w którym żyjemy. I jakim go stworzymy, w takim będziemy żyć. Nie dajmy sobie wmówić, że świat został stworzony raz, a teraz tylko musimy doświadczać tego skutków. Każdego dnia, każdej sekundy tworzymy nasz świat. Tworzymy historię świata, która ma doprowadzić go do Zbawienia. Skorzystajmy więc z refleksyjnego czasu Wielkiego Postu i zastanówmy się chwilkę nad własnym postępowaniem. Spróbujmy skierować nasze działanie w stronę naszego upragnionego świata. Realizujmy go w jedynym świecie, który mamy - w świecie Tu i Teraz.

czwartek, 24 marca 2011

Złota zasada postępowania

W naszych rozważaniach na temat Kazania na Górze nieuchronnie zbliżamy się do końca. Kolejny rozdział jest krótki:

Wszystko więc, co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie! Albowiem na tym polega Prawo i Prorocy.

Zdanie to idealnie odzwierciedla maksymę: minimum słów - maksimum treści. Nie trzeba wymieniać rzeczy dozwolonych czy polecanych, ani zabronionych czy potępianych. Wystarczą krótkie dwa zdania, aby każdy w ciszy własnego rozumu mógł sam ocenić własny czyn. Wystarczy postawić się na miejscu drugiej osoby, by zobaczyć czy moje działanie jest pozytywne czy negatywne.

Zresztą mądrość ta znana jest w postaci przysłów i powiedzeń. Najbliższe treścią jest chyba Nie rób drugiemu, co tobie niemiłe. Chrystus idzie trochę dalej. Nie tylko mamy powstrzymać się od złych czynów, ale mamy aktywnie działać na rzecz potrzebującego bliźniego. Całe Boże Prawo polega na tym, aby drugiego człowieka postawić w centrum, jako cel swoich działań. Całą swoją działalnością Chrystus świadczy, że Bóg jest tam, gdzie drugi człowiek. A Bogu nie tylko nie należy czynić źle, ale należy składać mu ofiarę. Nie ofiarę krwi, ale ofiarę miłości.

Łatwo jednak dojść do wniosku, że drugi człowiek może potrzebować zupełnie czego innego niż ja. Jaki sens więc ma czynienie jemu tego, czego sam bym chciał dla siebie? Czy nie wpadamy znów w pułapkę egocentryzmu, gdy próbujemy w drugim człowieku znaleźć jedynie własne potrzeby i pragnienia? Zadanie to jednak wcale nie jest trudne.

Po to mamy rozum, by umieć siebie postawić w sytuacji drugiego człowieka. Ja w danej chwili potrzebuję czegoś, ale potrafię wyobrazić sobie siebie w sytuacji kogoś, kto potrzebuje czegoś innego. Mogę nawet znaleźć odpowiedź na pytanie, czy znalazłszy się w takiej sytuacji chciałbym pomocy? Czasem nie chcę pomocy. A czasem nie chcę się przyznać, że jej potrzebuję. Czy potrafimy podejść do drugiego człowieka zarówno z troską, jak i ze zrozumieniem? Czy potrafimy dać tak, aby bliźni po drugiej stronie nie wstydził się wziąć? To zadanie wydaje się dużo trudniejsze. Ale czy Chrystus obiecywał, że będzie łatwo?

niedziela, 6 marca 2011

Między sercem a rozsądkiem

Koncepcje dualizmu człowieka sięgają bardzo odległych czasów. Chyba najlepiej trzymającą się teorią był dualizm ciała i ducha. Człowiek z jednej strony jest istotą cielesną i podlega działaniu popędów i instynktu. Z drugiej jest istotą duchową i podlega obowiązkowi. Obie te sfery walczą ze sobą, a pole rażenia tej walki określamy jako świadomość. Również teoria Freuda zasługuje na wyróżnienie. Z jednej strony zwierzęce potrzeby, a z drugiej dziedzictwo kulturowe. Id vs Superego. Co jest wynikiem tej walki? Ego, czyli świadomość.

Jednak jest jeszcze jedna koncepcja dualistyczna, która najsilniej chyba oddziałuje w czasach obecnych. Serce kontra rozsądek. Z jednej strony, człowiek działa impulsywnie, poddaje się chwili, robi to, co chce w danej chwili zrobić. Z drugiej ma szerszą perspektywę, która każe brać mu pod uwagę opłacalność danego działania. Momentami wygrywa impuls, momentami rozwaga. Wbrew popularnej opinii, nie wierzę, że albo się jest (parafrazując tytuł powieści Jane Austen) rozważnym, albo romantycznym. W zależności od konkretnych okoliczności człowiek raz zachowuje się rozważnie, a kiedyś indziej impulsywnie.

Nie będę, się tutaj rozwodził nad tym, który sposób postępowania jest lepszy, gdyż uważam, że oba są niewystarczające. Gdzieś bowiem, pomiędzy tym co przyjemne, a tym co opłacalne gubimy jeszcze jedno kryterium - dobro. Słuchając impulsu, można postępować dobrze lub źle. Podobnie jest, gdy słuchamy rozsądku. A czasem ani słuchając jednego ani drugiego, nie wybierzemy dobrej drogi.

Gdy impuls każe nam za pozostające nam nadwyżkowe fundusze, kupić sobie coś, co sprawi nam radość, a rozsądek każe odłożyć pieniądze na trudniejsze czasy, zaabsorbowani rozwiązaniem tego dylematu, zapominamy o tym, że jest jeszcze jedna alternatywa. Gdzieś, nawet bardzo blisko nas, może być ktoś, komu te pieniądze mogą być potrzebne w chwili bieżącej. Czy warto troszczyć się o nieokreśloną przyszłość albo o spełnianie własnych zachcianek, gdy jest szansa zrobić coś dobrego?

Gdy dwie popularne opcje walczą o naszą uwagę, warto się rozejrzeć, czy swoją nachalnością przez przypadek nie zasłaniają nam trzeciej, najlepszej drogi.

niedziela, 23 stycznia 2011

Wielka schizma

Właśnie zakończył się kolejny tydzień ekumeniczny. I tak po kolejnym dającym do myślenia dwunastkowym kazaniu o. Kłoczowskiego, przychodzą mi do głowy kolejne myśli. Św. Paweł w Liście do Koryntian zganił rozłamy w Kościele, jednocześnie zaznaczając, że Chrześcijanin ma należeć tylko i wyłącznie do Chrystusa, gdyż to Chrystus ofiarował nam swoje życie, a nie kto inny. Zatem to droga Chrystusa jest drogą Chrześcijaństwa. Nie droga papieża, nie droga patriarchów, nie droga hierarchii, ale droga Chrystusa.

Skoro tak, to gdy jakaś wspólnota chrześcijańska przyjmuje inną drogę od chrystusowej, to ona właśnie dokonuje rozłamu. W tym świetle warto się zastanowić, kiedy rozpoczął się proces podziału Chrześcijan. Czy w czasie wielkiej schizmy? Czy wtedy, gdy Marcin Luter wywiesił 95 tez? Czy może gdy Henryk VIII ogłosił się głową Kościoła w Anglii? A może zaczęło się dużo wcześniej, a wymienione wydarzenia, były jedynie owocami? Może zaczęło się, gdy Chrześcijaństwo stało się religią wszech-obowiązującą w Cesarstwie Rzymskim? Czy połączenie wiary z polityką nie było już odejściem od drogi Chrystusa? Czy Chrystus wymuszał na kimś przyjęcie swojej nauki?

A może zaczęło się jeszcze wcześniej? U samego zarania. Każde źle zinterpretowane słowo Chrystusa już mogłoby być ziarnem schizmy. Gdy słowa Chrystusa pojawiały się w głowach apostołów, żyjących w takiej a nie innej rzeczywistości, jako system polityczny. Zamiast brać świadectwo z Jego życia, człowiek chciał siłą zamienić istniejący system, na tę idyllę opisywaną w Kazaniu na Górze i wszystkich pozostałych słowach Jezusa. Może więc już tu zaczął się rozłam, bo już tu powstały dwie drogi. Chrystus powiedział przed Piłatem: Królestwo moje nie jest z tego świata. Tak, nie jest. Bo decydując się na Jego drogę, trzeba zejść z drogi, którą człowiek idzie od wieków. Trzeba zejść z drogi wojen, władzy, wpływów i bogactw. Trzeba powrócić na drogę Chrystusa. Na drogę miłości.

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Wesołkowatość

Gdy tak popatrzeć na aktualny trend w "kulturze" i "obowiązujący" model zachowania można się zastanawiać, skąd tyle radości i wesołości bierze się na świecie. Wojny, głód, epidemie, niewola, bieda obecne są nie tylko w tzw. krajach trzeciego świata. Poprzez media docierają do nas ich przebłyski, ale czy zastanawiamy się dłużej, co z tym robić? Czasem jest nam to obojętne, a czasem po prostu czujemy się kompletnie bezradni.

Koniec końca, żeby o tym nie myśleć zagłuszamy ten głos innymi głosami. Oglądamy coraz durniejsze komedie, słuchamy coraz bezsensowniejszej muzyki. Nie możemy wytrzymać z własnymi myślami więc organizujemy sobie wszelakiego rodzaju rozrywkę. Zagłuszamy rozum, który mówi nam: "zrób coś", "pomyśl", "działaj". Zagłuszamy ten rozum, przez który dumnie nazywamy siebie Homo Sapiens.

Oczywiście można obwiniać "twórców" i "liderów" o to, że takie, a nie inne treści są promowane. Ale tak naprawdę media serwują nam dokładnie to, co chcemy słyszeć. Gdybyśmy nie chcieli oglądać durnowatych filmów, to nie powstawałyby takowe. Gdyby nikt nie chciał słuchać bezmyślnego walenia w instrumenty, nikt by w te instrumenty nie walił. Nikt na siłę nie kładłby nam uśmiechu na twarz, gdyby nikt tego nie kupował.

A może te zagłuszacze i nasza wesołkowatość są naturalnym tworem ewolucji? Może przestajemy być człowiekiem rozumnym. Rozum przestaje być modny. Modny staje się bezmyślny uśmiech na twarzy. To uśmiech, a nie rozum jest obiektem kultu. Przekształcamy się powoli, acz zdecydowanie z Homo Sapiens w Homo Hilari. Czy mamy drogę powrotną? Czy też musimy tylko biernie poddawać się nurtowi wszech-obowiązującego modelu?

sobota, 15 stycznia 2011

Led Zeppelin - Since I've been loving you

Zacznijmy rok muzycznie. Jeden z najlepszych kawałków, jakie miałem okazję słyszeć.



Working from seven to eleven every night,
It really makes life a drag, I don't think that's right.
I've really been the best, the best of fools, I did what I could, yeah.
'Cause I love you, baby, How I love you, darling, How I love you, baby,
I'm in love with you, girl, little girl.
But baby, Since I've Been Loving You, yeah. I'm about to lose my worried mind, ah, yeah.

Everybody trying to tell me that you didn't mean me no good.
I've been trying, Lord, let me tell you, Let me tell you I really did the best I could.
I've been working from seven to eleven every night, I said It kinda makes my life a drag, drag, drag, drag..
Lord, yeah, that ain't right... no no
Since I've Been Loving You, I'm about to lose my worried mind.

Said I've been crying, yeah, oh my tears they fell like rain,
Don't you hear them, Don't you hear them falling,
Don't you hear them, Don't you hear them falling.

Do you remember mama, when I knocked upon your door?
I said you had the nerve to tell me you didn't want me no more, yeah
I open my front door, I hear my back door slam,
You know I must have one of them new fangled, new fangled back doors man.

I've been working from seven, seven, seven, to eleven every night and It kinda makes my life a drag...
a drag, drag, oh yeah it makes a drag.
Baby, Since I've Been Loving You, I'm about to lose, I'm about lose lose my worried mind.
Just One more, Just One more
Oh yeah, since I've Been Loving You, I'm gonna lose my worried mind.