czwartek, 26 czerwca 2008

Czy jesteśmy tolerancyjni?

Ludzie są różni. Biali, czarni, czerwoni. Hetero-, homo- i biseksualni. Ateiści, Chrześcijanie, Żydzi, Mahometanie i wielu innych, których nie ze względu na brak tolerancji, a na ich mnogość tutaj nie wymienię. Polacy, Niemcy, Francuzi itp. itd.

Dzięki różnorodności, człowiek nieustannie motywowany jest do bycia lepszym. Każda nacja, rasa, orientacja czy wyznanie pomaga wytwarzać człowiekowi specyficzne cechy, przystosowujące ich lepiej lub gorzej do życia w różnorodnym społeczeństwie. Jednak różne poglądy na wiele spraw, są też powodem powstawania rozmaitych napięć, które potrafią prowadzić do konfliktów. Aby zneutralizować te konflikty, powstało pojęcie tolerancji. Człowiek uczy się szacunku do innych punktów widzenia. Jednak czy do końca?

Jak się ma tolerancja do demokracji? Czy większość może narzucać prawo mniejszości? A jeśli zmieni się demografia? Czy należy zmienić prawo aby faworyzować nową większość kosztem mniejszości? To chyba podstawowa wada demokracji. Jaka jest alternatywa? Chyba na razie żadna. Jednak człowiek powinien robić co tylko może aby uświadamiać sobie i innym konieczność tolerancji.

Wrócę do tytułowego pytania. Czy jesteśmy tolerancyjni? Czy ja jestem tolerancyjny? Czy przeciętny Polak jest tolerancyjny? Nie chcę tu poruszać problemów z dyskryminacją osób o orientacji homoseksualnej, ani problemu dyskryminacji kobiet lub mężczyzn. Do głowy przychodzi mi banalny przykład z życia. Dni wolne od pracy.

Czy to, że Polacy są w większości katolikami, upoważnia państwo, aby święta kościelne ogłaszać jako dni wolne od pracy? A co z pozostałymi wyznaniami? Dlaczego wolne od pracy jest Boże Narodzenie, a nie Święto Namiotów? Dlaczego Żyd nie ma takiego samego prawa do wypoczynku w Jego święto, jak katolik w Jego? Dlaczego nie szukamy rozwiązania, które wszystkim da takie samo prawo? Na przykład usunięcie z kalendarza wszystkich dni świątecznych i pozwolenie każdemu obywatelowi zdecydować kiedy chce mieć wolne, poprzez przyznanie dni urlopu na żądanie?

Niby mała rzecz, a już zniknie jedno z potencjalnych pól konfliktu. Dajmy ludziom wolność zamiast manifestować dominację naszego wyznania.

niedziela, 15 czerwca 2008

Bojaźń Boża

W języku powszechnym słyszy się dość często zdanie: Bój się Boga. Jednym z siedmiu darów Ducha Świętego jest Bojaźń Boża. W dość powszechnej opinii oznacza ona bojaźń przed Bogiem. Czy Bóg strachem chce nas zmusić do posłuszeństwa? A jak się ma do tego wolność, którą człowiek został obdarzony?

Jakoś nie pasuje to do obrazu Boga miłosiernego. O. Jan Andrzej Kłoczowski w wielu swoich kazaniach, artykułach i książkach zaznacza, że bojaźń Boża to nie bojaźń przed Bogiem, a bojaźń o Boga. Bojaźń o miejsce Boga w moim życiu. Czy wystarczająco korzystamy z tego daru? Czy w naszym życiu wypełnionym codziennością, mamy miejsce dla Boga? Czy chociaż staramy się je znaleźć?

A może bojaźń Boża to jest jeszcze coś więcej? Może jest to bojaźń Boga o mnie? Tak jak matka często pełna bojaźni myśli o dziecku, tak samo Bóg, nasz Ojciec myśli o nas. Nie chce nas stracić. Odnajdujemy w ewangelii:

Albowiem Bóg tak bardzo umiłował świat, że dał swego jednorodzonego Syna, aby nikt, kto w niego wierzy, nie został zgładzony, lecz miał życie wieczne. [J 3, 16]


Cieszmy się zatem i radujmy, bo Bóg będzie nas szukał, aż znajdzie. To jest prawdziwa bojaźń Boża, która napełnia nie strachem, a nadzieją. Wielką nadzieją.

sobota, 14 czerwca 2008

Kto jest "normalny"?

Każdy, żyje w jakimś otoczeniu, w rodzinie, wspólnocie, społeczeństwie. Chcąc, nie chcąc przyjmuje pewne wzorce zachowań i punkty widzenia. Gdy ktoś nie chce się dostosować, podejrzewany jest o schizofrenie lub inne choroby psychiczne. W wyniku tego, zamykamy ludzi w specjalnych zakładach, gdzie "przechodzą leczenie", a tak naprawdę, to po prostu odsuwamy ich od siebie.

Kto powiedział, jakie zachowanie jest normalne, a jakie nie? Dlaczego, jeśli ktoś zachowuje się inaczej, traktujemy go jako niegodnego wolności? Czy taki człowiek jest niebezpieczny dla reszty społeczeństwa?

Miałem ostatnio okazję powtórnego obejrzenia filmu Terry'ego Gilliama pt. 12 Małp. Głównym bohaterem jest James Cole, który jako dziecko przeżył (jako jeden z nielicznych) epidemię śmiertelnego wirusa. Jako dorosły został wysłany do przeszłości, aby zebrać informację o tymże wirusie. Gdy mówił ludziom prawdę o swoim pochodzeniu i misji, zamknęli go w szpitalu psychiatrycznym. Spotkał tam żywiołowego, niestandardowo myślącego i zachowującego się pacjenta Jeffrey'a. Jego właśnie bohater posądzał o wypuszczenie wirusa. Był on bowiem synem szefa korporacji farmaceutycznej. Jednak w gruncie rzeczy Jeffrey okazuje się nieszkodliwą, podstrzeloną osobą, która umyśliła sobie wypuszczenie na wolność wszystkich zwierząt. Prawdziwym szaleńcem okazuje się asystent ojca Jeffreya, który planuje wypuszczenie wirusa. Nikt się nim nie zainteresował, bo zachowuje się on jak "normalny" człowiek.

Kluczowe wydaje mi się zdanie, które wypowiedziała lekarka psycholog, która zdecydowała się pomóc James'owi. Nie przytoczę go tu dokładnie, ale znaczenie jest takie, że człowiek stworzył sobie z psychologii religię. Że lekarze arbitralnie decydują co jest dobre, a co złe, co jest normalne, a co nie. Nie akceptują odmienności.

A może człowiek boi się odmienności? Może boi się zderzyć z rzeczywistością inną, niż ta, którą stworzyły bezpieczne ramy "normalności"? A przecież tak łatwo normalność może stać się nienormalnością. Wszystko to jest relatywne, więc decyzje arbitralne w takich przypadkach są bardzo wątpliwe. Człowiek powinien bronić człowieka przed prawdziwymi szaleńcami, a nie tymi, którzy wydają się nie przystawać do społeczności.

sobota, 7 czerwca 2008

Po co nam sport?

Chyba nie ulega wątpliwości, że jedną z bardziej emocjonujących dziedzin życia jest sport. Jednostki lub drużyny rywalizujące ze sobą o pieniądze i sławę. Jednak nie tylko sportowcy rywalizują ze sobą. Prawdziwa rywalizacja odbywa się pomiędzy kibicami. Dlaczego aż tak bardzo kibice przywiązują się do swoich barw? Dlaczego sukcesy i porażki naszych faworytów, mają wpływ na nasze samopoczucie? Dlaczego utożsamiamy się z własnymi ulubieńcami? Co takiego jest w tym sporcie?

A może człowiek ma w sobie potrzebę rywalizacji. Może to nie cel rywalizacji jest ważny dla człowieka, ale sam jej przebieg. Jak to było w czasie, gdy sport nie istniał na taką skalę? Czy człowiek również miał tę potrzebę, czy może dopiero sport ją rozbudził?

Jak daleko sięga historia, człowiek prowadził wojny. Powody były różne. Czasem zdobycie ziemi lub innych zasobów. Czasem chęć obalenia jakiegoś władcy. Czasem narzucenie światopoglądu. A może te powody to tylko przykrywka? Czy takie śmieszne powody mogłyby być przyczyną bratobójczych walk, w których giną niewinni ludzie? A może powód był zawsze jeden - potrzeba rywalizacji.

Warto zauważyć, że w XX wieku, w którym sport się najbardziej rozwinął i upowszechnił, natężenie wojen wyraźnie spadło. Mieliśmy, co prawda, dwie największe wojny, ale przecież wcześniejsze wieki to są czasy nieustannych wojen. Każdy walczył z każdym z najśmieszniejszych powodów. Dopiero, gdy sport stał się powszechnym zjawiskiem, wojenne usposobienie narodów zaczęło się zmniejszać.

Wpadajmy zatem w euforię, gdy "nasi" wygrywają, a w rozpacz, gdy przegrywają. Potrzeba rywalizacji musi być zaspokojona, żeby nie powodowała wybuchów agresji. Czy nie jest to lepszy sposób jej zaspokojenia, niż wojna, w której giną niewinni ludzie? Sam wpadłem w rozpacz, gdy Cristiano Ronaldo nie strzelił rzutu karnego w finale tegorocznej Ligi Mistrzów, ale gdy ostatecznie to Manchester United zdobył trofeum, euforia nie opuszczała przez kilka dni. Myślę, że takie katharsis bywa bardzo korzystne. Rozkoszujmy się zatem rozpoczynającymi się właśnie Mistrzostwami Europy w piłce nożnej, a za chwilę Igrzyskami Olimpijskimi. Przeżywajmy w pełni te święta sportu. A gdy się skończą wróćmy oczyszczeni do codziennego życia.

wtorek, 3 czerwca 2008

Walk Unafraid

Pamiętam czas, kiedy nie potrafiłem oderwać się od słuchania zespołu R.E.M. Ostatnio wróciłem do płyty Up. Przypomniałem sobie jeden z ciekawszych kawałków. Oto i on, wraz z tekstem. Niestety nie było oficjalnego teledysku. Naprawdę polecam.



as the sun comes up, as the moon
goes down
these heavy notions creep around
it makes me think
long ago I was brought into
this life a little lamb
a little lamb
courageous, stumbling
fearless was my middle name.
but somewhere there I
lost my way
everyone walks the same
expecting me to step
the narrow path they've laid
they claim to
walk unafraid
I'll be clumsy instead
hold my love me or leave me
high.

say "keep within the boundaries if you want
to play."
say "contradiction only makes it harder."
how can I be
what I want to be?
when all I want to do is strip away
these stilled constraints
and crush this charade
shred this sad masquerade
I don't need no persuading
I'll trip, fall, pick myself up and
walk unafraid
I'll be clumsy instead
hold my love me or leave me
high.

if I have a bag of rocks to carry as I go
I just want to hold my head up high
I don't care what I have to step over
I'm prepared to look you in the eye
look me in the eye
and if you see familiarity
then celebrate the contradiction
help me when I fall to
walk unafraid
I'll be clumsy instead
hold my love me or leave me
high.
walk unafraid
I'll be clumsy instead
hold my love me or leave me
high.

poniedziałek, 2 czerwca 2008

Bohaterowie

Właśnie ponownie obejrzałem drugi odcinek serialu Northern Exposure (Przystanek Alaska). Jeden z wątków przykuł moją uwagę w kontekście jednej z bieżących spraw w polskim życiu publicznym. Magnat miejski Maurice Minnifield wyrzucił z pracy prowadzącego radio Chris'a, gdy ten robił sobie żart z jednego z amerykańskich poetów. Gdy całe miasto domagało się przywrócenia Chrisa na miejsce, Maurice wpadł w furię. Jednak następnego dnia powiedział:

When I was a boy growing in Oklahoma City I would go to the show on Saturday. My favorite was John Wayne. It didn't matter what kind of movie it was: cowboy picture, war movie, I was with him all the way. Except for The Quiet Man; that one bored the hell out of me. By the time I was nine years old, I was walking and talking like the Duke. Then one day, the walls came crashing down. I was playing army with the Marshall boys, Jed and Jeff, in Bailey's Woods. Jeff said kind of off-handedly that John Wayne didn't do his own fighting, didn't throw his own punches, didn't take his own hits or his own falls. Well, I kicked the hell out of the Marshall boys. Then I ran all the way home and asked my daddy if it was true that John Wayne didn't do his own fighting. He said yes. John Wayne was my hero and the Marshall boys gave him feet of clay.

Now I don't give a damn if Walt Whitman kicked with his right foot or left foot or that J. Edgar Hoover took it better than he gave it or Ike was true blue to Mamie or that God knows who had trouble with the ponies or the bottle. We need our heroes. We need men we can look up to, believe in. Men who walk tall. We cannot chop them off at the knees just to prove they are like the rest of us. Now Walt Whitman was a pervert. But he was the best poet that America ever produced. And if he was standing here today and somebody called him a fruit or a queer behind his back or to his face or over these airwaves, that person would have to answer to me. Sure, we're all human. But there's damn few of us who have the right stuff to be called heroes.


Dlaczego człowiek ma tendencję do degradacji bohaterów? Może jakiś kompleks? Może nie może wytrzymać tego, że sam nie może się z nim równać w górę? Może dlatego chce bohatera zrównać w dół?

Tylko czy stać nas na to, żeby niszczyć takich bohaterów? W Polsce mamy ich przecież tak niewielu.