wtorek, 26 kwietnia 2011

Tajemnica Świętej Trójcy

Od dłuższego już czasu próbuję pojąć jedną z tajemnic wiary chrześcijańskiej - z tajemnicą Trójcy Świętej. Tradycyjnie rozumiemy ją w następujący sposób. Istnieje jakiś odwieczny Bóg, stworzyciel, który trwa ponad czasem i przestrzenią. Jakaś niezwykle tajemnicza osoba. Może największy z matematyków, który zgodnie ze słowami Gottfrieda Wilhelma Leibniza, gdy rachuje, to staje się świat. Ten wszechmocny i wszechwiedzący absolut zaplanował niesamowicie precyzyjny algorytm, którego efektem było stworzenie człowieka. Gdy człowiek zaczął dążyć do samo-destrukcji, Bóg stał się Ojcem i posłał swojego Syna (który jakimś niewyjaśnionym sposobem jest tym samym Bogiem) aby uratować ukochany gatunek. Jego losy dobrze znamy z kart Ewangelii. Po śmierci zesłał Ducha, dzięki któremu Bóg zamiast odejść, pozostał wśród wiernych.

Przyznam, że tego typu wyjaśnienie nie jest dla mnie satysfakcjonujące. Niby jedność, ale troistość. Coś się tu nie zgadza. Jak to jeden Bóg, może być zarówno Ojcem, Synem i Duchem? A jednak Chrystus wyraźnie mówi zarówno o Duchu jak i o Ojcu. Gdzie należy szukać wyjaśnień. Chrystus powiedział: Gdybyście Mnie poznali, znalibyście i mojego Ojca. Wyraźnie wskazuje, że to On jest źródłem objawienia i nie można rozpocząć rozważania tej tajemnicy od niczego innego. Zastanówmy się więc. Załóżmy, że Chrystus nie jest Bogiem a-priori. Urodził się człowiekiem i do końca pozostał człowiekiem. Czuł ten sam ból, tą samą niewiedzę i niepewność. Dopiero poprzez swoje życie stał się Bogiem głosząc miłość i przebaczenie, dając na końcu swoje życie za nas wszystkich. Chrystus jest Bogiem.

Gdyby Chrystus nie umarł na krzyżu, w ostatniej chwili dając świadectwo miłości przebaczając swoim oprawcom, to czy jego nauka zapadłaby tak bardzo w serca wiernych? Można powiedzieć, że dzięki śmierci, zmartwychwstał Jego Duch. Duch Święty nie jest oddzielnym bytem, ale jest tym, co Chrystus pozostawił po sobie w życiu chrześcijan. Chrystus odszedł, ale uczniowie żyją nadal w Duchu Jego miłości - w Duchu przebaczenia. W ten sposób Chrystus i Duch są jednością. Są tym samym Bogiem.

Chrystus mówi jednak również o Ojcu i przyznam, że te rozważania były zdecydowanie najtrudniejsze. Jednak gdy połączyć logiczne myślenie z tradycją, można również to zrozumieć bez najmniejszych niespójności. Chrystus jako człowiek, ma swoich ludzkich rodziców. Natomiast w Jego życiu było coś, co spowodowało, że poszedł drogą ku staniu się Bogiem. To coś właśnie jest Jego Ojcem. To właśnie to jest źródłem narodzenia Chrystusa Boga. Czym to jest? A co mówi stara tradycyjna pieśń? Bóg jest miłością.

I wszystko znajduje swoje logiczne wyjaśnienie. Chrystus mówi o Królestwie Niebieskim, które jest w naszych sercach, a które mamy realizować w naszym życiu tu i teraz. Skoro Ojciec mieszka w Niebie, to właśnie mieszka w tym Królestwie. W Królestwie miłości, które jest z innego świata niż Królestwo siły. Rządzi się swoimi prawami, tak bardzo różnymi od praw siły. To właśnie miłość spowodowała, że Chrystus poświęcił swoje ludzkie życie, by narodził się Duch wśród ludzi. Dzięki miłości Chrystus stał się Bogiem. To miłość jest Ojcem Chrystusa Boga. Miłość, która jest w Nim samym i która również jest tym samym Bogiem. Miłość, Życie Chrystusa i Jego Duch są trzema postaciami tego samego Boga. Boga miłości i przebaczenia. Boga, który króluje w Królestwie Niebieskim.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Królestwo siły

Od zawsze w świecie przyrody działa prawo siły. Ten, który silniejszy wygrywał konfrontację zarówno o żywność, jak i o partnerów do reprodukcji. Skutkiem tego, geny silniejszego osobnika miały większą szansę przetrwać i umocnić się w populacji. Koniec końca silniejszy mógł zrobić ze słabszym, co tylko chciał mając za sobą argument siły. Takie naturalne prawo, w którym silniejszy jest prawodawcą.

Słabsze jednostki nie chcąc być skazane na tyranię silniejszych zawierają z sobą pakt o nieagresji i łączą siły, by odpierać ataki silniejszego. W ten sposób to one są silniejsze, ale jednak zasoby, których bronią muszą dzielić między sobą. Między nimi największe znaczenie i tak mają silniejsi. Również między grupami konfrontację wygrywają grupy, które mają większą sumę siły. W przypadku takich walk jednak grupy wyznaczają swojego wodza, którego z jakiegoś powodu uważają za silniejszego.

Siła nie zawsze musi oznaczać siłę fizyczną. Często walory fizyczne mają mniejsze znaczenie, niż walory intelektualne. Sprytny osobnik potrafi pokonać silniejszego fizycznie, korzystając z siły swojej inteligencji. Inteligentna i charyzmatyczna jednostka potrafi również wykorzystać siłę innych do walki z silniejszym. Również zamożność pomaga w wykorzystaniu siły innych w walce. Im więcej różnego rodzaju zasobów posiadam, tym łatwiej mi kupić usługi innych - za równo inteligentnych i charyzmatycznych, jak i silnych fizycznie. Mogę sam dobierać ludzi do swojej armii.

Jak widać różne są oblicza siły, ale nadal ten, który jest silniejszy ma nieograniczoną władzę nad tym, który jest słabszy. Struktura państwa demokratycznego nieco poprawia sytuację. Aparat siłowy podporządkowany jest woli ludu, czyli woli większości. To większość poprzez swoich przedstawicieli konstruuje prawo. Prawo chroni tych słabszych przed silniejszymi, dopóki silniejsi nie będą w większości, aby to prawo zmienić. Jednak tak czy inaczej to aparat siłowy stoi na straży państwa prawa. Czy jest droga aby królestwo siły zamienić w królestwo, w którym każdy ma takie same uprawnienia niezależnie od tego czy jest silniejszy, bardziej inteligentny, bogatszy, a nawet czy jest w większości?

Moim zdaniem zdecydowanie za mało się o tym mówi. Jako naturalny przyjmujemy stan, w którym rację mają ci, których jest więcej. Również media, które rządzą się prawami rynku nie ułatwiają nam sprawy. Za mało jest sensownych debat o etyce i wolności, a za dużo o polityce i woli większości. Za dużo kalkulacji, a za mało konsekwencji w poglądach. Czy jest szansa poprawić stan rzeczy? Jasne. Ale najpierw sami musimy rozbudzić w sobie i własnym otoczeniu świadomość potrzeby takich debat. Świadomość etycznej podstawy polityki. Jeśli więcej ludzi, będzie chciało rozmawiać na ten temat, donośniejsze będzie również echo w mediach. Może wtedy dorośniemy do tego, by mówić nie o sile, ale o wolności.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Pojednanie


- Przepraszam.

- Nic się nie stało.

Słowa te przechodzą nam przez gardło zupełnie mimochodem. Nawet nie zastanowimy się, kiedy je wypowiadamy. Ot element dobrego wychowania. I gdy ktoś pyta, czy wybaczamy, mając w głowie to elementarne dobre wychowanie oczywiście odpowiemy twierdząco. Czy jednak w tych codziennych sytuacjach jest tak naprawdę cokolwiek do wybaczania?

Kiedy w ogóle istnieje potrzeba przeprosin i przebaczenia? Przeprosiny i przebaczenie są dwoma stronami jednego aktu - pojednania. Pojednanie, czyli przywrócenie jedności. Wynika z tego, że coś musi być rozdzielone, aby móc przywrócić temu jedność. Czy przypadkowe trącenie kogoś w autobusie, albo piłka przypadkowo trafiająca w okno sąsiada powoduje rozdzielenie, albo rozerwanie czegoś?

Gdy mówimy o rozerwaniu musimy mieć na myśli rozerwanie więzi, która łączy mnie z drugim człowiekiem. Jeśli spotkana osoba jest przypadkowa, to trudno w ogóle mówić o więzi. Jeśli ona jest, to jest na tyle słaba, że faktycznie tego typu głupstwo może spowodować jej rozerwanie, ale również pojednanie nie wymaga jakichś nadzwyczajnych gestów. W takim przypadku zdawkowe przepraszam - nic się nie stało może naprawić nadszarpniętą relację i przywrócić ją do zwykłej ludzkiej życzliwości. Jednak pojednanie w takim przypadku nie jest jakimś wyjątkowym osiągnięciem i bazując na tego typu wydarzeniach, trudno jest określić siebie, jako osobę, która przebacza.

Gdy więź między dwojgiem ludzi jest silniejsza, to chyba nikt nie wygłupia się z przepraszaniem, za przypadkowe dotknięcie ani żadną inną błahą czynność wykonaną nieintencjonalnie. Bo jaka dojrzała relacja może ucierpieć z takiego powodu. Jedność trwa, więc nie ma potrzeby pojednania. Natomiast sprawa komplikuje się bardzo, gdy wyrządzimy faktyczne zło bliskiej osobie. I rzadko problem będzie tkwił w samej istocie tego konkretnego czynu, ale w nadszarpniętym zaufaniu. Nagle druga osoba staje się nieufna i oddalamy się od siebie rozrywając więź.

Czy kurtuazyjne "przepraszam" naprawi szkodę? Bynajmniej, a nawet wprost przeciwnie. Brak adekwatnej skruchy świadczy, że albo nie rozumiemy szkody, którą wyrządziliśmy, albo traktujemy bliską osobę, jak osobę przypadkową i uważamy, że więź była na tyle słaba, że bardzo łatwo możemy ją naprawić. Co zatem jest potrzebne do pojednania?

Pierwszym etapem jest na pewno uruchomienie rozumu i próba znalezienia istoty problemu oraz skutków, których doświadcza druga osoba. Jeśli relacja jest silna, to zrozumienie problemu, powinno obudzić w nas autentyczny żal - przeraźliwy krzyk bólu powstałego na skutek ran, jakie zadaliśmy drugiej osobie. Zrozumienie błędu i żal poprowadzi do analizy swojego własnego błędu i próby wyeliminowania go, ponieważ czując ten ból, na pewno zrobię co w mojej mocy, żeby nie czuć go ponownie. Jeśli uda się przebrnąć z sukcesem przez te etapy, to może w końcu będziemy gotowi na powiedzenie "przepraszam" z adekwatną do sytuacji powagą i przekonaniem, że chcemy naprawić to, co popsuliśmy. To dopiero pozwoli odzyskać zaufanie drugiej osoby i pojednać się w umocnionej poprzez kolejne doświadczenie relacji.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

niedziela, 3 kwietnia 2011

Cuda życia codziennego

I jak tu nie wierzyć w cuda? Albo przynajmniej w bardzo dziwne, acz radosne zbiegi okoliczności. Nie jest tajemnicą, że jestem zafascynowany kazaniami o. Jana Andrzeja Kłoczowskiego, wygłaszanymi co niedzielę na tzw. dwunastce. Wczoraj przyjechałem na tydzień do Dublina, więc automatycznie dziś nie mogłem pojawić się na dwunastce. A tu niespodzianka. Kłoczu prowadzi rekolekcje w polskim duszpasterstwie dominikańskim w Dublinie. Czy to jakiś znak?

Kazanie o wszystkim, ale nie ma się co dziwić. Owoce życiowych przemyśleń, którymi raczy nas co niedzielę przez długie lata, tutaj musi przekazać w trakcie czterech homilii. Nie będę streszczał kazania, gdyż większość myśli przewija się przez całego mojego bloga. Jednak bardzo spodobał mi się cytat z Mistrza Eckharta:

Niektórzy chcą patrzeć na Boga tymi samymi oczami, którymi patrzą na krowę, i chcą kochać Boga tak, jak ją kochają. A kochają ją z powodu mleka i sera, ze względu na swoją własną korzyść. Tak postępują wszyscy ci, którzy kochają Boga ze względu na zewnętrzne bogactwo lub wewnętrzne pociechy; nie kochają Go tak jak powinni, kochają swoją własną korzyść.

Warto się zastanowić, czy kochamy Boga właśnie ze względu na korzyści, których z tego oczekujemy? Czy nasza miłość jest taka jak powinna być? Czy jest bezinteresowna? Czy czyniąc dobro, myślimy o czekającej nas nagrodzie zamiast o świecie, który mamy szansę tworzyć i zbawić?