środa, 31 grudnia 2008

Smaki życia

Uwielbiam dobre lody. Jest takie miejsce na rynku w Nowym Targu, w którym sprzedają najlepsze jakie kiedykolwiek jadłem. Gdy przejeżdzam przez to miasto, bardzo chętnie się tam zatrzymuję, aby spróbować. Dużo lodów jadłem zanim poznałem tamten smak. Niektóre smakowały, niektóre nie. Ale zawsze szukałem lepszych. Właściwie dalej szukam, choć zadanie trudne. Dopóki nie jadłem tych lodów, uważałem inne za najlepsze.

Chyba podobnie jest z życiem. Człowiek doświadcza różnych radości i smutków. Smakuje lęku, radości, miłości i gniewu. Smakuje zdrowia (przeważnie, gdy jest chory - jak zresztą pisał Jan Kochanowski) i chorób. Przyjemności i cierpienia. Nie lubi przykrych smaków, a lubi te przyjemne. Często jednak poprzestaje na tym co odczuwa, zamiast dążyć do znalezienia jeszcze lepszych smaków. A Duch potrzebuje szukania. Potrzebuje odczuwać smak coraz bliższy nektarowi i ambrozji. Potrzeba mu smaku nieba. Smaku Boga. Trzeba szukać tego lepszego smaku.

Są ludzie, którzy znajdują lepszy smak życia. Niektórzy szukają dalej. Inni wracają do bardziej przyziemnych smaków, zapominając lub rozkoszując się wspomnieniami. Ale najważniejsze aby nie zostawiali tego smaku dla siebie. Kiedy poznaję smak najlepszych lodów jakie jadłem, każdemu o nich mówię. Zachęcam. Polecam. Chcę dzielić się tym smakiem z innymi. O ileż bardziej potrzeba dzielić się smakami życia? Niech inni też się rozkoszują. Warto pomóc człowiekowi znaleźć lepszy smak życia. Kto wie, może kiedyś to ten człowiek pomoże Tobie znaleźć jeszcze lepszy smak?

W nadchodzącym ogromnymi krokami roku, życzę wszystkim, aby był on nieskończonym źródłem smaków. Niech każdy z Was, na własnej drodze, znajduje lepszy smak. Niech każdy z Was pomaga drugiemu w poszukiwaniach i niech każdy z Was spotka kogoś, kto jemu pomoże. Niech nikt z Was nigdy nie ustanie w poszukiwaniach i w dzieleniu się znaleziskami. Niech nieskończona Światłość jaka narodziła się, rodzi się lub urodzi się w waszych sercach rozświetla Wam życie tak, aby znalazło się w nim odpowiednie miejsce dla Ciebie, dla Boga i dla drugiego człowieka.

środa, 24 grudnia 2008

Narodzenie Stwórcy

Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Pamiątka kluczowego w dziejach człowieka wydarzenia. Wtedy właśnie, 2008 (choć naprawdę 2014) lat temu, urodził się Chrystus. Bóg-człowiek. Zbawiciel. W ciągu 33 lat swojego życia nauczył człowieka drogi prawdy i miłości. Drogi wolności i odpowiedzialności. Drogi gniewu i przebaczenia. Zasiał w świecie ziarno dobra. Dał ludziom wiarę, nadzieję i miłość. Zniósł z piedestału obyczaje, ofiary i rytuały. Umieścił tam miłość, miłosierdzie i sprawiedliwość. Czy to nie wystarczy, żeby nazwać go Bogiem? Zbawicielem? Jeśli to nie wystarczy, to dodam fakt, że oddał za to wszystko swoje własne życie, krwią pieczętując moc nowego przymierza. Dał świadectwo prawdzie, pokazując człowiekowi jak należy zbawiać świat.

Stosunkowo łatwo uwierzyć, że tego dnia narodził się Zbawiciel. O wiele trudniej uwierzyć, że tego dnia narodził się również Stwórca świata. Nie da się oddzielić tych dwu postaci. Nie jest kimś innym odwieczny Bóg-Stwórca, od Boga-Zbawiciela. W końcu wierzymy przecież w jednego Boga. Jak więc to możliwe, że Stwórca narodził się później, niż stworzył świat?

Ludzki umysł osadzony w czterowymiarowej rzeczywistości może mieć nielada problem ze zrozumieniem tej tajemnicy. Zupełnie nieświadomie, przyszedł mi do głowy chyba najoczywistszy model. Bóg istnieje od dawien dawna, a w tym przecudnym momencie, przychodzi do nas, ludzi. Staje się człowiekiem. Jednak ten model o tyle wydaje mi się dziwny, że przywiązuje Boga do czasu. A czy Bóg podlega prawom czasu? Jeśli tak, to znaczy, że jest gdzieś Jego początek i Jego koniec. A przecież wierzymy, że Bóg jest ponadczasowy. Czy zatem można powiedzieć, że był przed czymś? Może dla Boga, kategoria czasu jest tylko kolejną osią w wielowymiarowym układzie współrzędnych. Może Bóg ogarnia cały ten układ od zewnątrz. Stając się człowiekiem, wszedł w czas.

Całą tę tajemnicę, pięknie ilustrują pierwsze słowa Ewangelii wg św. Jana:
Na początku było Słowo,
a Słowo było u Boga,
i Bogiem było Słowo.
Ono było na początku u Boga.
Wszystko przez Nie się stało,
a bez Niego nic się nie stało,
co się stało.
W Nim było życie,
a życie było światłością ludzi,
a światłość w ciemności świeci
i ciemność jej nie ogarnęła.
Prawdy zawarte w Piśmie Świętym mają to do siebie, że rozważać je można na wielu płaszczyznach. Może cała prawda o stworzeniu świata przez Boga, ma drugie dno. Księga Rodzaju rozpoczyna się takimi słowami:
Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem: ciemność była nad powierzchnią bezmiaru wód, a Duch Boży unosił się nad wodami. Wtedy Bóg rzekł: «Niechaj się stanie światłość!» I stała się światłość. Bóg widząc, że światłość jest dobra, oddzielił ją od ciemności. I nazwał Bóg światłość dniem, a ciemność nazwał nocą. I tak upłynął wieczór i poranek - dzień pierwszy.
Ziemia była bezładem i pustkowiem, tak jak życie człowieka przed Chrystusem. Człowiek dbał o siebie, o rodzinę, o własne interesy i o wypełnianie rytuałów. Jednak brakowało esencji. Brakowało miłości. Jakby ten cały świat człowieka, był ciemnością. Chrystus swoim życiem, niósł orędzie miłości. Przyniósł sens. Stworzył więc światłość. Światłość, która ma nas prowadzić. W Kazaniu Na Górze, powiedział do nas, do każdego swojego ucznia, że to my jesteśmy światłością świata. A więc, to człowiek jest sensem życia człowieka. Miłość bliźniego jest najważniejszym prawem.

Akt stworzenia świata, jest więc jakby aktem porządkowania tego bezładu życia człowieka. To Chrystus swoją nauką stworzył nasz świat. Ale nie tylko stworzył ale i bezustannie tworzy. Tylko na ile, my mu na to pozwolimy? Czy pozwolimy mu narodzić się w naszym sercu? Czy pozwolimy mu tworzyć nasz świat? Warto zadbać, aby święta Bożego Narodzenia, nie były tylko pamiątką po wydarzeniu, ale żeby same w sobie zaowocowały narodzeniem Chrystusa w ubogiej stajence naszego serca.

poniedziałek, 22 grudnia 2008

Czy wiesz?

Julian Tuwim napisał, że są cztery rodzaje ludzi:
1) ci, którzy nie wiedzą, że nie wiedzą - to głupcy, unikaj ich;
2) ci, co nie wiedzą, ale wiedzą, że nie wiedzą - to prostaczkowie, poucz ich;
3) ci, co wiedzą, a nie wiedzą, że wiedzą - to śpiący, obudź ich;
4) ci, co wiedzą, i wiedzą, że wiedzą - to mędrcy, idź ich śladem.
Chyba warto zadać sobie pytanie: Czy ja wiem? Warto postawić je sobie za każdym razem, gdy z pełnym przekonaniem o swojej racji zamykamy się na rację drugiego człowieka. Odpowiedzi mogą być dwie. Wiem, lub nie wiem.

Gdy odpowiesz wiem, pomyśl kim jesteś. Jeśli naprawdę wiesz, to wiedząc, że wiesz faktycznie jesteś mędrcem. Jednak kiedy się mylisz, to mówiąc, że wiesz, udowadaniasz, że nie wiesz, że nie wiesz, a to Cię kwalifikuje jako głupca. Może warto pozostać przy umyśle otwartym i odpowiedzieć: nie wiem? Jeśli okaże się, że wiesz, to nie wiedząc, że wiesz, okażesz się śpiącym. Jeśli natomiast okaże się, że nie wiesz, to przynajmniej wiesz, że nie wiesz, a zatem jesteś prostaczkiem.

Można zadawać sobie pytanie, kim lepiej być: głupcem czy prostaczkiem? głupcem czy śpiącym? W czym lepszy jest prostaczek, czy śpiący od głupca? Odpowiedź daje sam autor tej jakże prostej, a jednocześnie błyskotliwej myśli. Prostaczka można pouczyć. Śpiącego można obudzić. Obie postawy roszczą nadzieję. Obie postawy są postawami kogoś, kto jest w drodze do bycia mędrcem. A co z głupim? Głupiego można tylko unikać. Na głupotę lekarstwa nikt jeszcze nie wymyślił.

Idź w ślady mędrca. Dąż by takowym zostać. Ale uważaj, bo gdy jesteś przekonany, że już jesteś mędrcem, może się okazać, że jesteś głupcem i że ludzie nie tylko nie pójdą w Twe ślady, ale zaczną Cię unikać. Mędrcem zostaniesz wtedy, gdy będziesz umiał pouczyć prostaczka, a śpiącego obudzić.

poniedziałek, 15 grudnia 2008

Imię

Każdy z nas nosi jakieś imię. Gdy ktoś je zawoła, instynktownie się odwracamy. Wiemy, że ktoś mówi do nas. Pozwalamy do siebie mówić po imieniu osobom, które są nam w pewien sposób bliskie. Osobom, z którymi łączy nas pewna relacja. Inne osoby mówią do nas po nazwisku lub per pan(i). Dopiero, gdy ktoś jest nam bliski, odzywa się do nas po imieniu. Użycie imienia jest już jakimś odsłonięciem własnej twarzy. Mówiąc do kogoś po imieniu, pozwalamy by on do nas również tak mówił.

Również Bóg zna każdego z nas po imieniu. Jednak to imię, które zna nasz Bóg nie jest imieniem w sensie potocznym. Nasze codzienne imię to tylko sposób nazywania. Nasze transcendentalne imię jest naszym unikalnym atrybutem. Imię identyfikuje mnie jako człowieka. Tylko ja noszę moje imię. Skoro chronimy naszego codziennego imienia, o ile bardziej chronić powinniśmy tego unikalnego?

Jedno z przykazań zabrania używać imienia Boga na daremno, a sami w powszechnej modlitwie zobowiązujemy się święcić Jego imię. Żydzi nie nazywają Boga. Określają go jako adonai (niewypowiedziany). Bóg ujawnił swoje imię. Gdy Mojżesz spytał Go, jakie imię nosi, odpowiedział. JESTEM. Istotą Boga, a więc i Jego imieniem jest JESTEM. To jest Bóg, który jest. I każdy z nas nosi w sobie to Boskie "jestem". Często ubieramy je w dodatkowe parametry. Mówimy, że jesteśmy dobrzy, źli, wysocy, niscy, wielcy, mali. Mówimy również kim jesteśmy. Jesteśmy dzieckiem, ojcem, matką, lekarzem, policjantem, strażakiem, informatykiem, filozofem, kapłanem. I mimo, że te pozy i maski, które przybieramy są nam w życiu potrzebne, to nie one stanowią o naszym człowieczeństwie. Warto stanąć w obliczu nagiej twarzy, w obliczu nagiego "jestem". Warto mieć świadomość, że fakt naszego stworzenia na obraz i podobieństwo Boga odzwierciedla się również w naszym imieniu. Każdy z nas ma swoje unikalne imię, jednak każdy nosi w nim tę namiastkę boskości. Każdy z nas po prostu jest.

Pamiętać o tym warto również w kontekście naszych codziennych poglądów. Zabijając drugiego człowieka, zabijamy w nim to "jestem". Zabijamy więc Boga. Miłość Boga jest miłością drugiego człowieka. Ta naga twarz, to nagie "jestem", mówi do nas: "nie zabijaj". Bóg do nas mówi: "nie zabijaj". Chrześcijanin, zapytany gdzie jest Jego Bóg, nie powinien wskazywać ani nieba, ani własnego serca, ale zawsze twarz drugiego człowieka. Bo to ta druga twarz może powiedzieć, tak samo jak każdy z nas: JESTEM.

środa, 10 grudnia 2008

Układanka

Życie człowieka jest dramatem rozgrywanym w przestrzeni wartości i celów, jakie sobie wyznacza. Szczęście w życiu w dużej mierze jest zdeterminowane umiejętnością poruszania się w tej przestrzeni. Te wartości i cele stanowią niejako elementy układanki. Gdzieś przy końcu powstanie dzieło naszego życia.

Myślę, że zbyt często swoje życie człowiek traktuje jak taką układankę. Specyfiką układanki jest to, że ma ona zaplanowany finalny kształt. Efekt układania jest z góry przewidziany i każdy sposób tego układania do niego prowadzi. Można wprawdzie próbować układać inaczej, lecz wtedy efektu nie będzie wcale.

Tymczasem od decyzji człowieka w życiu, zależy końcowy efekt. Warto potraktować życie nie jako układankę, ale jako klocki Lego. Mamy pewną wizję, tego co chcemy zbudować, ale od stawiania poszczególnych klocków zależy, w jaki sposób ta wizja zostanie zrealizowana. I każda nasza decyzja i każde nasze działanie przyczynia się do tej realizacji.

poniedziałek, 8 grudnia 2008

Historia życia człowieka

Właściwie od dawien dawna, człowiek obcuje ze sztuką. Artysta zawiera w swoich dziełach jaką treść i oprawia ją w adekwatną lub mniej adekwatną formę. W tej formie odbiorca szuka treści. Jednak nieraz właściwa treść zakamuflowana jest gdzieś głęboko. Nieraz w danym obrazie odczytać można więcej. Przykładem są filmy Davida Lyncha. Gdy patrzymy na nie gołym okiem, to treść wydaje się bez sensu. Dopiero, gdy uciekamy się do odszukania kluczy i symboli, znajdujemy prawdziwy sens.

Ostatnio zastanawiałem się w ten sposób nad Biblią. Przedstawia ona w większości historię ludu wybranego. Oblicze Boga jednak wyraźnie różni się w Starym Testamencie od tego w Nowym. Skłoniło mnie to do próby szukania innego klucza. Może ta historia nie jest tym, czym się wydaje na pierwszy rzut oka. Spróbujmy zanalizować ją, jako historię życia człowieka, w liczbie pojedynczej.

Za narodzenie, uznałbym wypędzenie Adama i Ewy z Edenu. Eden, mógł symbolizować stan sprzed narodzenia. Gdy dwie komórki, męska i żeńska, łączą się i tworzą zarodek. Zarodek dojrzewa, w miarę jak korzysta z zasobów, dostarczonych przez żywiciela. W pewnym momencie, decyduje, że jest gotów wyjść. Narodzenie jest procesem nieodwracalnym, jak wyjście z Edenu. Bóg zakazał powrotu.

Cały Stary Testament można spróbować zinterpretować jako okres dzieciństwa. Obfituje w sytuacje typowo wychowawcze. Ojciec, który nagradza i każe swoje dziecko. Dziecko, które rośnie z czasem. Ojciec, który chroni to dziecko, na przykład wyprowadzając z Egiptu. Ojciec, który daje wskazówki w życiu, w postaci przykazań. Który uczy dziecko samodzielności, jednak zapewnia mu podstawowe środki do życia, jak na przykład mannę. Ojciec, który uczy dziecko, że przyjdzie czas, kiedy sam będzie musiał wziąć odpowiedzialność. Że przyjdzie Chrystus, który wszystko odmieni.

Przyjście Chrystusa, jest jak przejście huraganu. Każdy człowiek w pewnym wieku dostarcza buntu. Nie podoba mu się status quo. Choć widzi, że wychowanie i przykazania są dobre, to buntuje się przeciwko własnej realizacji tych przykazań. Zdaje sobie sprawę, że nie jest do końca świadom, dlaczego coś jest dobre, a coś złe. Ten bunt, wespół z nieustającą troską rodzica, odsłania pewne wartości, wokół których, człowiek będzie musiał już samemu budować własne życie. Chrystus, może właśnie symbolizować taki bunt. On sam o sobie mówi, że jest siewcą. Zasiewa ziarno prawdy, a może i ziarno wątpliwości, ziarno buntu. Ale dopiero wtedy, gdy człowiek ukrzyżuje swój bunt, ziarno zacznie przynosić owoce.

Poprzez bunt, człowiek niejako dojrzewa i staje się dorosły. Odkrywa świat wartości i teraz już sam, w pełni wolności i odpowiedzialności podejmuje decyzje. Bóg w Nowym Testamencie nie jest już Bogiem, który karze i nagradza. Jest Bogiem, którego Duch jest cały czas obecny i który pomaga nam kształtować nasze życie. Ale dorosły człowiek już sam to życie kształtuje. Teraz przykazania zaczynają nabierać treści. Człowiek już nie tylko wie co ma robić, ale i rozumie dlaczego ma to robić. Dzieje Apostolskie pokazują jak działa dojrzały człowiek. Jakich cudów może dokonywać w Duchu Prawdy, a Listy Apostolskie, pokazują już dalszą fazę życia, w której człowiek dzieli się swoim doświadczeniem z młodszym pokoleniem. Przecież to jest nasze zadanie. Spłodzić i wychować potomstwo.

Pismo Święte, kończy się wizją Apokalipsy. I znów nietrudno przenieść apokalipsę do dziedziny życia człowieka. Życie człowieka kiedyś się kończy. Apokalipsa nie musi być wizją końca całego stworzenia, ale wizją końca życia człowieka. Wtedy człowiek w obliczu własnego życia zda sprawę przed Bogiem i samym sobą z własnych decyzji. Czy wtedy Chrystus się przyzna do tego człowieka?

Myślę, że Pismo Święte kryje w sobie bardzo wiele i nie sądzę, żeby ktokolwiek, kiedykolwiek wyczerpał zasoby wiedzy w niej zawarte. Chciałbym gorąco zachęcić do własnych przemyśleń na ten temat. Może ktoś z Was, kto spróbuje samemu odczytać słowa zawarte w Biblii, odnajdzie swoją, ale może nie tylko swoją drogę. Bo czy warto iść przez życie na oślep?

piątek, 5 grudnia 2008

Torcik

Z okazji niedzieli, mama w jednej rodzinie upiekła tort. Ponieważ tata, dwaj synowie i córka bardzo lubią słodycze, czekają z niecierpliwością. Po długim oczekiwaniu mama przynosi upragniony tort i dzieli w taki sposób, że tacie, sobie i najstarszemu synowi przypadają trzy największe kawałki. Córka dostaje trochę mniejszy, a najmłodszy syn najmniejszy. Wszyscy zgadzają się nie mogąc się doczekać chwili słodkiego zapomnienia. Jednak gdy ojciec, córka i najmłodszy syn skończyli jeść, a matka i syn najstarszy jeszcze nie, rozpoczęła się dyskusja.

Marek: To nie jest sprawiedliwe. Dlaczego ja dostałem najmniejszy kawałek? Tylko dlatego, że jestem najmłodszy? Myślę, że Michał powinien podzielić się ze mną tym, co mu zostało.

Mama: Ale zgodziłeś się, na taki podział.

Marek: Zgodziłem się bo chciałem tak bardzo dostać, że nie zauważyłem, że to niesprawiedliwe.

Michał: W takim razie tata, który już zjadł, również powinien się podzielić.

Tata: Hola hola, to nie jest sprawiedliwe. Jestem najstarszy i powinienem dostać najwięcej. Michał powinien podzielić się ze mną i z mamą.

Michał: Nie widzę powodu, żebym miał się z kimkolwiek dzielić. Tyle dostałem i mam do tego prawo.


Jak widać poczucie sprawiedliwości jest zależne od punktu widzenia i partykularnych interesów. Najczęściej przyjmowanym modelem sprawiedliwości jest sprawiedliwość Janosika. Przedstawia się ona mniej więcej tak: zabrać bogatym, oddać biednym. Biednym się to będzie podobać dopóki nie staną się bogaci, albo dopóki nie pojawią się jeszcze biedniejsi, przy których obecna bieda wyda się bogactwem. Zresztą model ten nie jest typowy dla słowackiego Janosika. Podobny model prezentuje angielski Robin Hood. Myślę, że z uwagi na taki, a nie inny profil społeczeństwa zachodniego, taki model jest najbliższy większej części społeczeństwa. Jednak, czy jest to model prawidłowy?

Sprawiedliwość nie może polegać na zaspokajaniu potrzeb społecznych. Prawdziwa sprawiedliwość nie istnieje w oderwaniu od pojęcia wolności. W rozmaitych sytuacjach życiowych podejmujemy rozmaite zobowiązania, za które bierzemy odpowiedzialność. Niezależnie czy uważamy, że one nas krzywdzą, czy że są podstępnie przygotowane, stanowią one pewną dwu-, lub wielostronną umowę, z której należy się wywiązać.

W sytuacji z torcikiem, żadna z osób nie powinna domagać się powiększenia swojej racji, bo wszyscy zgodzili się na pierwotny podział. Sprawiedliwy nie jest ten, który dąży zawsze do równości, czy proporcjonalności. Sprawiedliwy jest ten, który wywiązuje się ze zobowiązań, które podejmuje. Także w Biblii, starotestamentowe znaczenie słowa "sprawiedliwy", oznacza to samo co "wierny przymierzu". Przymierzu, które człowiek podjął dobrowolnie. Próba oderwania sprawiedliwości od wolności i odpowiedzialności wydaje się nieuzasadniona. Powoduje relatywizację, a koniec końca również chaos w przekazie. Zamiast szukać i definiować, co jest sprawiedliwe, a co nie, trzeba po prostu wziąć odpowiedzialność, za własne słowa.

poniedziałek, 1 grudnia 2008

Na czym budujemy?

Myślę, że początek adwentu jest dobrym momentem do refleksji. Podobnie jak każdy dom ma swój fundament, tak i nasze decyzje podejmujemy w oparciu o jakąś rzeczywistość, hierarchię wartości i światopogląd. Jeśli te fundamenty są fałszywe, to zgodnie z zasadami logiki, nasze działania mogą być prawdziwe lub fałszywe. Jeśli natomiast fundamenty są prawdziwe, to działania również będą prawdziwe. Tak więc myślę, że prawda ma kluczowe znaczenie w naszym życiu. Dziś chciałem zaproponować wędrówkę poprzez fragmenty powieści Nikosa Kazantzakisa pt. Ostatnie Kuszenie Chrystusa, ponieważ uważam, że jest to bardzo wymowne studium przypadku, dotyczące właśnie znaczenia prawdy.

Jezus po wskrzeszeniu Łazarza, oraz swej przemowie w Jerozolimie, został wezwany do poncjusza Piłata. W drodze powrotnej Jezus postanowił zdradzić pewną tajemnicę Judaszowi. Oto fragment:
- Judaszu, wiesz dlaczego opuściłem moją ukochaną Galileę i przybyłem do Jeruzalem?
- Tak - odrzekł Judasz. - Bo to, co ma się wydarzyć, wydarzy się tutaj.
- To prawda; ogień Pana zapłonie najpierw tutaj. Nie mogę już spać. Budzę się ze strachem w środku nocy i patrzę w niebo. Jeszcze się nie otwarło? Nie widać jeszcze płomieni? Przychodzi dzień, a ja biegnę do świątyni, przemawiam, straszę, pokazuję na niebo, rozkazuję, zaklinam, błagam, żeby zjawił się ogień. Ale mój głos zawsze ginie. Niebiosa pozostają zamknięte, głuche i spokojne ponad moją głową. Aż nagle, pewnego dnia...

Głos mu się załamał. Judasz pochylił się nad nim, żeby lepiej słyszeć, ale dotarł do niego tylko zduszony oddech i odgłos szczękających zębów.
- Dalej, mów dalej! - syknął Judasz.

Jezus złapał oddech i znów przemówił:
- Jednego dnia, kiedy leżałem samotnie na szczycie Golgoty, pomyślałem o proroku Izajaszu - nie, nie pomyślałem: zobaczyłem, jak stał przede mną na skałach Golgoty i trzymał kozią skórę, nadmuchaną i zaszytą tak, że wyglądała jak kozioł, którego spotkałem na pustyni. Były na niej jakieś litery. “Czytaj!" - rozkazał, rozpościerając skórę przede mną. Ledwo jednak usłyszałem głos, prorok i kozioł zniknęli, w powietrzu pozostały tylko litery, czarne z czerwonymi inicjałami.

Jezus podniósł wzrok. Zbladł. Ścisnął mocno ramię Judasza.
- One tam są! - wyszeptał z przestrachem - Wypełniły powietrze!
- Czytaj - powiedział Judasz, który też się trząsł.

Dysząc ciężko, Jezus zaczął wymawiać słowa. Litery zachowywały się jak żywe zwierzęta, uciekające przed myśliwym. Czytał, wycierając nieustannie pot z czoła: “On wziął na siebie nasze winy; zraniono go za nasze wykroczenia; nasze grzechy zadały mu ból. Cierpiał, ale nie mówił nic. Wzgardzony i odrzucony przez wszystkich poddał się bez oporu, jak jagnię prowadzone na rzeź".
Judasz inaczej wyobrażał sobie mesjasza. Miał wielki problem z zaakceptowaniem takiego przeznaczenia.
Odwrócił się. Chciał wyrzucić z siebie ostre słowa sprzeciwu, które paliły mu język. Może udałoby mu się wpłynąć na Jezusa, żeby nie szedł drogą śmierci. Z ust wyrwał mu się jednak okrzyk przerażenia: postać Jezusa rzucała ogromny cień. Nie był to jednak cień człowieka, ale wielkiego krzyża.

- Spójrz - powiedział i wskazał na cień.

Jezus zadrżał.
- To nic, Judaszu, mój bracie. Nic nie mów.

I tak oto, w milczeniu, ramię w ramię, zaczęli wspinać się drogą wiodącą do Betanii. Pod Jezusem uginały się kolana i Judasz musiał go podtrzymywać. Nic nie mówili. W pewnej chwili Jezus pochylił się i wziął w rękę ciepły kamień; ważył go w dłoni przez dłuższy czas. Czy to kamień, czy dłoń ukochanego człowieka? Rozejrzał się wokół. Jak rozkwitała znów ziemia po zimowej martwocie, jak obrastała na powrót trawą!

- Judaszu, mój bracie - powiedział - nie smuć się. Popatrz, jak rośnie pszenica; jak Bóg zsyła deszcz, a ziemia puchnie i kłosy zboża podnoszą się z nabrzmiałej gleby, żeby żywić ludzi. Gdyby ziarno nie zmarło czy kłosy byłyby kiedykolwiek wskrzeszone? Tak samo jest z Synem Człowieczym.
Judasz uwierzył i na prośbę Jezusa wydał go w ręce władz świątyni oraz Rzymian. Po "procesie" Jezus z pomocą karczmarza Józefa Cyrenejczyka, przeszedł drogę na Golgotę. Tam, w tym najbardziej tajemniczym i niewyobrażalnym momencie, zmagał się sam ze sobą i z własną samotnością, w obliczu śmierci.
I wtedy - nigdy w życiu Cyrenejczyk nie doświadczył tak przejmującego strachu ani bólu - powietrze od ziemi do nieba rozdarł potężny, przejmujący krzyk nabrzmiały skargą.
- ELI... ELI...
Cierpiący nie mógł już znieść tego dłużej. Chciał, ale nie mógł: brakowało mu tchu. Ukrzyżowany przechylił głowę - i zemdlał.
I pojawił się ktoś, kogo Chrystus nie oczekiwał.
Nie było wiatru, ale drzewo ze współczucia roniło kwiaty na jego zaplątane w ciernie włosy i na zakrwawione ręce. Gdy wśród tego morza świergotu starał się przypomnieć sobie kim jest i gdzie się znajduje, powietrze zawirowało i stanął przed nim anioł... W tym samym momencie wstał dzień.

Widział już wiele aniołów i we śnie, i na jawie, ale takiego jak ten - nigdy dotąd. Cóż za. ciepła, ludzka uroda, jaki miękki, puszysty meszek na górnej wardze i policzkach! Oczy zerkały bystro i namiętnie, jak u zakochanego chłopca. Ciało miał twarde i giętkie; niepokojący, sinoczarny meszek porastał mu nogi do łydek aż po krągłe uda, a spod pach wydobywał się słodki zapach ludzkiego potu. Jezus był zmieszany.

- Kim jesteś? - zapytał z bijącym sercem.

Anioł uśmiechnął się i cała jego twarz wypełniła się słodyczą, jak twarz człowieka. Złożył swe duże zielone skrzydła, jak gdyby nie chciał zbytnio wystraszyć Jezusa.

- Jestem taki sam jak ty - odparł. - To ja, twój anioł stróż. Nie upadaj na duchu.

Głos miał głęboki i pieszczotliwy, pełen współczucia i znajomy - ludzki. Głosy aniołów, które Jezus do tej pory słyszał, były zawsze surowe i karcące. Uradowany, spojrzał błagalnie na anioła, czekając aż znowu przemówi.
Anioł wyczuł to i z uśmiechem spełnił życzenie człowieka.
- Bóg zesłał mnie, bym przyniósł słodycz twym wargom. Ludzie napoili cię goryczą, tak samo niebiosa. Cierpiałeś i walczyłeś. W całym życiu nie doświadczyłeś radości. W tej ostatniej, straszliwej chwili opuścili cię wszyscy - matka, bracia, uczniowie, biedni, chorzy i uciśnieni - wszyscy. Zostawili cię w ciemnościach samotnego i bezbronnego na skale. I wtedy Bóg Ojciec ulitował się nad tobą. “Hej ty, nie siedź tak! - zawołał do mnie. - Jesteś aniołem stróżem czy nie? Więc idź go ocalić. Nie chcę, żeby go ukrzyżowali. Dosyć tego!"
I tak oto Jezus został uratowany. W końcu słyszał to, co chciał słyszeć. Żył pełnią życia, ożenił się raz i drugi, miał rodzinę. Żył tak, jak każdy. Cieszył się codziennością, w której towarzyszył mu anioł pod postacią murzynka. Jednak pewnego dnia do Jego drzwi zapukał tajemniczy Saul. Głosił Dobrą Nowinę. Opowiadał o spotkaniu z Chrystusem w drodze z Damaszku. O Chrystusie, który umarł i zmartwychwstał. W Jezusie zagotowała się krew. Chciał wytłumaczyć Saulowi, że to on jest Chrystusem i wcale nie umarł. Że Bóg zesłał anioła, który go uratował. Ale Saul miał inną koncepcję:
Teraz jednak Paweł wybuchnął.
- Milcz, wstydu nie masz! - krzyknął, postępując ku niemu. - Ucisz się, bo usłyszą cię ludzie i umrą ze strachu. Pośród całej niegodziwości, niesprawiedliwości i całego ubóstwa tego świata, Ukrzyżowany i Zmartwychwstały Jezus był jedyną pociechą uczciwych i pokrzywdzonych. Prawda to czy nie - a cóż mnie to obchodzi! Dosyć, że świat jest zbawiony!

- Lepiej, żeby świat zniknął od prawdy, niż aby był zbawiony kłamstwami. W samym jądrze takiego Zbawienia siedzi wielki robak - szatan.

- Czym jest “prawda"? Czym “fałsz"? To, co daje ludziom skrzydła, co tworzy wielkie dzieła i rozświetla dusze; to, co wznosi człowieka ponad ziemię - to wszystko jest prawdą. To, co pozbawia go skrzydeł, jest fałszem.

- Zamilcz, synu szatana! Skrzydła, o których prawisz, to skrzydła Lucyfera.

- Nie, nie zamilknę. Mało mnie obchodzi, co jest prawdą, a co fałszem, czy go widziałem, czy nie, ani czy go ukrzyżowano. Ja tworzę prawdę, wykuwam ją z uporu, tęsknoty i wiary. Nie walczę o to, by ją znaleźć - ja ją buduję. Buduję ją większą od człowieka i w ten sposób dodaję mu wielkości. Jeżeli świat ma być zbawiony, ty musisz, słyszysz, musisz zostać ukrzyżowany i ja ciebie ukrzyżuję, czy ci się to podoba, czy nie; musisz zmartwychwstać i ja ciebie wskrzeszę, czy ci się to podoba, czy nie. Jeśli o mnie chodzi, możesz sobie gnić tu, w tej nędznej wiosce i mnożyć kołyski, żłoby i dzieci. Zmuszę powietrze, aby przybrało twój kształt, jeżeli będzie trzeba. Ciało, cierniowa korona, gwoździe, krew... Cały świat jest teraz jedną wielką maszynerią zbawienia - wszystko to jest niezbędne. I w każdym zakątku ziemi niezliczone oczy będą się wznosić ku niebu i widzieć cię w powietrzu - ukrzyżowanego. Ludzie będą szlochać, a ich łzy będą oczyszczać im dusze ze wszystkich grzechów. Ale trzeciego dnia ja wskrzeszę cię z umarłych, bo nie ma zbawienia bez zmartwychwstania. Śmierć to ostateczny, najstraszliwszy z wrogów. Ja pokonam śmierć. Jak? Wskrzeszę ciebie jako Jezusa, Syna Bożego - Mesjasza!
Spotkanie z Saulem było dla Jezusa trudne. Jego straszna walka, jaką toczył w młodości została wykorzystana do zaspokojenia potrzeb ludzi. Ale co z prawdą? Czy na fałszywym fundamencie można budować coś więcej? Jednak mimo to, Jezus żył dalej. Gdy był już stary, nastąpiło to, co nieuchronne. Jeruzalem zaczęło płonąć. Świat zaczął się walić. W tym strasznym momencie, Jezusa odwiedzili dawni uczniowie, a wśród nich Judasz, który nie mógł mu wybaczyć, że został zdradzony. Gdy Jezus do niego mówił, ten milczał i wzbierał w nim gniew.
Judasz i Jezus stali twarzą w twarz. Judasz kipiał z gniewu. Cuchnął potem i gnijącymi ranami.
- Zdrajca! Dezerter! - krzyknął powtórnie. - Twoje miejsce było na krzyżu. Tam kazał ci walczyć Bóg Izraela. Ale przestraszyłeś się i gdy śmierć podniosła głowę uciekłeś! Schowałeś się w spódnicach Marty i Marii. Tchórz! Zmieniłeś twarz i nazwisko, udawałeś Łazarza, żeby się uratować!

- Judaszu Iskarioto - przerwał mu Piotr, któremu kobiety dodały odwagi. - Czy w taki sposób mówi się do Mistrza? Nie masz żadnego szacunku?

- Jakiego Mistrza? - zawył Iskariota zaciskając pięści. - On? Nie widzisz, nic nie rozumiesz? On Mistrzem? Co nam powiedział, co obiecał? Gdzie jest armia aniołów, która miała ocalić Izrael? Gdzie jest krzyż, który miał zaprowadzić nas do nieba? Ledwo ten fałszywy Mesjasz stanął pod krzyżem, zemdlał. Potem wzięły go kobiety, żeby płodził im dzieci. Mówi, że walczył, odważnie walczył. Przechwala się jak kogut. Ale twoje miejsce, dezerterze, było na krzyżu i ty wiesz o tym. Inni mogli uprawiać jałową ziemię i kobiety. Twoim przeznaczeniem był krzyż! Chwalisz się, że pokonałeś śmierć. Wstyd! Czy tak można pokonać śmierć - płodząc dzieci, które zostaną pożarte przez Charona! Dostarczyłeś mu tylko mięsa. Zdrajca! Dezerter! Tchórz!
W długiej rozmowie Judasz w gniewie zdemaskował "anioła stróża". Jezus zrozumiał, że zbudował życie na fałszywych wartościach. Że stchórzył. Że to przez Niego Jerozolima teraz upada. Że Jego miejsce było na Krzyżu.
- Jestem zdrajcą, tchórzem, dezerterem - wyszeptał. - Teraz to rozumiem: jestem stracony! Tak, powinienem zostać ukrzyżowany, ale zabrakło mi odwagi i uciekłem. Wybaczcie mi, bracia, oszukałem was. Gdybym tylko mógł przeżyć swoje życie od początku!
(...)
Dysząc ciężko, staruszkowie podnieśli się. Jezus leżał rozciągnięty twarzą do ziemi, z rozpostartymi szeroko ramionami. Wypełnił cały dziedziniec. Dawni przyjaciele wciąż wygrażali nad nim pięściami:
- Tchórz! Dezerter! Zdrajca!
- Tchórz! Dezerter! Zdrajca!
Każdy wykrzykiwał po kolei: “Tchórz! Dezerter! Zdrajca!" i znikał bez śladu.

Jezus rozejrzał się z bólem dookoła. Był sam. Podwórze i dom, bramy do wioski, sama wioska - wszystko zniknęło. Nie pozostało nic oprócz pokrytych krwią kamieni pod jego stopami; a dalej, w dole tłum: tysiące głów w ciemności.
Próbował odkryć gdzie jest, kim jest i dlaczego czuje ból. Chciał dokończyć swój krzyk LAMA SABAKTHANI. . . . Usiłował poruszyć ustami, ale nie mógł. Zawirowało mu w głowie, jakby miał zemdleć. Miał wrażenie, że spada w jakąś przepaść i znika.

Nagle poczuł na ustach i nozdrzach gąbkę umoczoną w occie; ktoś w dole musiał zlitować się nad nim i podawał mu ją na trzcinie. Przez chwilę wdychał głęboko gorzki, cuchnący zapach, po czym spojrzał w niebo i wydał z siebie rozdzierający serce krzyk: LAMA SABAKTHANI!
Wyczerpany, natychmiast opuścił głowę na piersi. W dłoniach, stopach i sercu czuł przeraźliwy ból. Zaostrzonym nagle wzrokiem dostrzegł cierniową koronę, krew i krzyż. Dwa złote kolczyki i dwa rzędy ostrych, białych zębów lśniły w ciemnym słońcu. Usłyszał chłodny, szyderczy śmiech: kolczyki i zęby zniknęły. Pozostał sam, zawieszony w powietrzu.
Jego głowa kiwała się na boki. Nagle przypomniał sobie, gdzie jest, kim jest i dlaczego czuje ból. Ogarnęła go dzika, nieposkromiona radość. Nie, nie jest tchórzem, dezerterem i zdrajcą! Wisi na krzyżu. Wytrwał do samego końca; dotrzymał słowa. Kiedy zawołał ELI ELI i zemdlał, na moment poddał się pokusie. Radości, małżeństwa, dzieci były kłamstwem; zniedołężniali starcy, którzy krzyczeli: “Zdrajca, dezerter, tchórz" to też kłamstwo. Wszystko, wszystko to majaki zesłane przez szatana. Jego uczniowie żyli i mieli się dobrze. Rozeszli się w różne strony świata, żeby głosić Dobrą Nowinę. Wszystko było tak jak być powinno, chwała Panu!
Wydał z siebie triumfalny okrzyk: DOKONAŁO SIĘ!
I zabrzmiało to tak, jakby powiedział: Wszystko się zaczęło.


Warto zastanowić się, na czym budujemy nasze życie. Nie zawsze warto słuchać swojego głosu, gdyż często wynika on właśnie z tego, co chcemy usłyszeć. Szatan jest przebiegły i wie gdzie uderzyć, aby zabolało. W tej wizji, nie tylko Jezus zbudował na fałszu. Zrobił to również Paweł. On właśnie podbudował ludzkie dusze, dając im wiarę w zmartwychwstałego, podczas gdy takiego nie było. Stworzył ludziom iluzję, która zakończyła się zniszczeniem Jerozolimy. Nie było tam bowiem ziarna prawdy, którym jest Jezus.

Jeśli naszego życia nie zbudujemy na prawdzie, może się okazać pewnego dnia, że spłonie ono jak Jeruzalem. Na tej prawdzie opierajmy nasze decyzje i pozwólmy naszej wolności, w oparciu o tą właśnie prawdę zbawić świat. Aby w ostatniej chwili móc krzyknąć: "DOKONAŁO SIĘ". I by zabrzmiało to tak, jak: "Wszystko się zaczęło".