czwartek, 6 grudnia 2012

Kariera senatora Palpatine

Gwiezdne Wojny to wspaniała seria filmów. Zwłaszcza oryginalna trylogia (epizody IV - VI) z lat 1977-1983 jest niezrównana pod wieloma względami. Baśniowy klimat, ale osadzony w świecie nowoczesnych technologii. Mitologiczna walka dobra ze złem, ale osadzona w politycznych realiach zupełnie fantastycznego, a jednak do złudzenia przypominającego rzeczywistość Galaktycznego Imperium. Ostatnio jednak miałem okazję przekonać się również do nowej trylogii (epizody I - III), może dzięki głębszej analizie jednego z wątków. Najciekawszym elementem każdej z części sagi jest rozwój poszczególnych bohaterów i spojrzenie z bliska na drogę, którą pokonują. 

Całość Gwiezdnych Wojen jest poruszającą historią ścieżki Anakina Skywalkera, który z utalentowanego zniewolonego chłopczyka, w którym rycerze Jedi dostrzegli przepowiedzianego wybawcę, zmienia się najpierw w potężnego ale niezsubordynowanego ucznia, a potem rycerza Jedi. Następnie zmanipulowany zostaje przez przebiegłego Lorda Sith i przeciągnięty na ciemną stronę, gdzie staje się największym wrogiem Jedi i wszystkich wartości, które oni uosabiali. Na końcu jednak pod wpływem wiary, jaką w jego dobro żywił jego syn, potrafi on znaleźć z powrotem właściwą ścieżkę.

Oryginalna trylogia jest historią dróg trzech głównych bohaterów. Każda z tych dróg odbywa się jednak na zupełnie innym poziomie. Luke Skywalker z nastoletniego rolnika, przywiązanego do ziemii i swojej zastępczej rodziny przemienia się w niosącego nadzieję lidera rebeliantów i potężnego rycerza Jedi. Leia z chłodnej i odległej księżniczki - rebeliantki, zmienia się w prawdziwą, pełną wrażliwości kobietę. Han Solo, z egoistycznego szmuglera przemienia się w bezinteresownego generała powstańców, gotowego poświęcić wszystko co ma, by ratować ludzi, których kocha.

Również nowa trylogia przedstawia historię paru dróg. Tutaj skupię się tylko na jednej, trochę innej niż wymienione wcześniej. Tamte były historiami przemian wewnętrznych. W tym przypadku, charakter osoby jest niezmienny. Osoba jest do szpiku kości zła, nieobliczalna, cyniczna i błyskotliwa. Droga, jaką pokonuje bohater jest zupełnie inna. Mam na myśli wspomnianego wcześniej Lorda Sith - imperatora Palpatine, wykreowanego przez niesamowitego Iana McDiarmida. 

Poznajemy go jako skromnego senatora Republiki, reprezentującego marginalną planetę Naboo. Dzięki sprowokowanemu przez siebie konfliktowi tej planety z Federacją Handlową, przekonująco podpuszcza on królową planety, do złożenia wotum nieufności wobec kanclerza. Dzięki ogromnej wiedzy i mocy, jaką dysponuje, to on sam zastępuje odwołanego na stanowisku kanclerza. Usypiając czujność rycerzy Jedi, pod ich nosem buduje armię klonów i wykorzystując swojego ucznia, prowokuje kolejny konflikt zbrojny, tym razem obejmujący całą galaktykę. Sytuacja wojny pozwala mu ponownie wpłynąć na słabe umysły w senacie, aby "tymczasowo" zwiększyć swoje własne prawa. W ten sposób stopniowo przemienia Galaktyczną Republikę w Galaktyczne Imperium. Teraz dopiero wysyła swojego nowego ucznia - Anakina, z misją zakończenia fikcyjnego konfliktu. W ten oto sposób staje się absolutnym władcą całej galaktyki.

Oczywiście tytuł jest poniekąd prowokacją, bo Nikodem Dyzma, do którego nawiązywałem, zawdzięcza swoją karierę nie własnemu przebiegłemu planowi, ale ogromnej dozie szczęścia. Tutaj senator zawdzięcza wszystko własnej wiedzy, umiejętnościom i przebiegłości. Jednak mimo wszystko jest również wiele podobieństw. Obie drogi w dużej mierze zależały od reakcji osób trzecich, które na czas nie zorientowały się, że mają do czynienia z wielkimi mistyfikacjami. 

A czy w rzeczywistości nie jest podobnie? Jak łatwo przebiegłej osobie dojść do władzy, przy pomocy prowokowania konfliktów i wykorzystując nastroje społeczne. Długo nie mogłem się przekonać do nowej trylogii Gwiezdnych Wojen, ale teraz zmieniłem zdanie. Warto prześledzić karierę senatora Palpatine, by zobaczyć jak łatwo można manipulować drugim człowiekiem. Oczywiście nie polecam manipulowania innymi. Polecam jedynie obejrzeć filmy i odtąd umiejętnie bronić się przed manipulacją.

niedziela, 11 listopada 2012

Ogień krzepnie. Blask ciemnieje.

Słowa popularnej kolędy Bóg się rodzi dają do myślenia. Ogień nie może krzepnąć, podobnie jak blask nie może ciemnieć, a nieskończony nie może mieć granic. Tego typu paradoksy nie mogą zdarzyć się w naszym świecie, więc ich zaistnienie oznacza w pewien sposób koniec świata. Przynajmniej koniec starego świata, zbudowanego wobec zasad, uniemożliwiających takie zjawiska.

A jednak w życiu zdarzają się takie chwile, w których świat wydaje się stać na głowie. Jednym z takich momentów jest chwila, gdy na świecie pojawia się malutkie dzieciątko. Jest ono takie małe, że boimy się dmuchnąć, żeby strumieniem powietrza nie zrobić mu krzywdy, a jednocześnie swoim ogromem potrafi wypełnić całe życie. Jest zupełnie bezbronne, całkowicie uzależnione od dobrej woli otaczających go ludzi, a jednocześnie niepodzielnie włada całym arsenałem intelektualnym i emocjonalnym człowieka. Przychodzi jak gość do naszego domu, a to Ono przyjmuje wszystkich i ugaszcza swoim spojrzeniem, uśmiechem i płaczem.

Gdy maleństwo pojawia się na świecie to generuje kompletny chaos w życiu swoich rodziców, bezpardonowo burząc ich stabilny dotąd świat i panujący w nim porządek. Całkowity koniec świata, apokalipsa, ciemna strona księżyca. A jednak w tym niesamowitym chaosie paradoksalnie człowiek odnajduje porządek o wiele bardziej przejrzysty i logiczny niż ten stary. Z ruin starego świata powstaje, niczym feniks z popiołów, świat nowy, pełniejszy, piękniejszy i lepszy. Stary porządek musiał zostać obrócony w chaos, by dzieciątko mogło zająć należne mu centralne miejsce w nowym świecie swoich rodziców.

Piękna chwila!

piątek, 27 lipca 2012

Dobra lub zła budowa

Po trudnej ale, w mojej opinii owocnej wędrówce, znaleźliśmy się na końcu Kazania na Górze. Oto ostatni fragment.

Każdego więc, kto tych słów moich słucha i wypełnia je, można porównać z człowiekiem roztropnym, który dom swój zbudował na skale. Spadł deszcz, wezbrały potoki, zerwały się wichry i uderzyły w ten dom. On jednak nie runął, bo na skale był utwierdzony. Każdego zaś, kto tych słów moich słucha, a nie wypełnia ich, można porównać z człowiekiem nierozsądnym, który dom swój zbudował na piasku. Spadł deszcz, wezbrały potoki, zerwały się wichry i rzuciły się na ten dom. I runął, a upadek jego był wielki».  
Gdy Jezus dokończył tych mów, tłumy zdumiewały się Jego nauką. Uczył ich bowiem jak ten, który ma władzę, a nie jak ich uczeni w Piśmie. 

Chrystus ostatnimi słowami podsumowuje swoją naukę i niejako określa jej znaczenie. Życie można budować wokół rozmaitych wartości i nawet należy tak robić. Jednak najważniejszy jest fundament. Co jest dla Ciebie najważniejsze, gdy myślisz o swoim życiu? Czy ważne są dobra i doznania doczesne, czy może umiejętność przebaczania i obdarowywania innych? Czy nie jest prawdą, że jeśli skupiamy się w życiu na miłości do drugiego człowieka, to sprawy codzienne, które niekoniecznie układają się po naszej myśli, nie mają wpływu na nasze nastawienie do życia?

Gdy zbierają się nad nami wichry i pada deszcz, to czy nasz dom wytrzyma próbę? Jeśli posłuchamy słów Chrystusa i nadamy im pełnię (będziemy wypełniać) to niewątpliwie wytrzyma. Gdy nasze ego przestanie być centrum naszego świata, to drobne dolegliwości owego ego, staną się tylko niewielką niedogodnością, a nie życiowym problemem. Warto zapamiętać, żeby postępować według Złotej Zasady (czynić drugiemu to, co chcielibyśmy aby nam czyniono). Warto również naprawę świata zaczynać od samego siebie. Najpierw przebaczać innym, a potem sobie. Najpierw wymagać od siebie, a potem od innych. 

I na koniec jeszcze, jaka jest ta władza, którą ma Chrystus, a której nie mają uczeni w Piśmie?  Nie chodzi chyba przecież o dosłowną władzę nad drugim człowiekiem. Moim zdaniem chodzi tu o władzę Chrystusa nad własnym życiem. Ludzie widząc spójność Jego nauki z Jego postępowaniem zauważają, że nad Jego życiem tylko On ma władzę. Tą władzą jest mądrość. Nie lekceważmy więc mądrości tylko wstępujmy na tą wielką górę, na którą Chrystus nas zaprasza i dokładajmy kolejne cegiełki do wspólnej budowy wspaniałego Królestwa Niebieskiego, które nie będzie kolejnym utopijnym systemem politycznym, ale prawdziwym królestwem ludzkich serc.

środa, 4 lipca 2012

Siódma Pieczęć


A gdy Baranek otworzył Pieczęć Siódmą zapanowała w niebie cisza, jakby na pół godziny

Tym fragmentem biblijnej Apokalipsy, rozpoczyna się niezwykłe dzieło Ingmara Bergmana pt. Siódma Pieczęć. Akcja filmu ma miejsce w średniowieczu, a rozpoczyna się w dwóch wątkach. W jednym z nich Antonius Block, rycerz powracający wraz giermkiem Jonsem z wyprawy krzyżowej, spotyka śmierć i aby odsunąć w czasie własny koniec, proponuje jej partię szachów. Zdając sobie sprawę z nieuniknioności nieuniknionego pragnie przed śmiercią znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytanie egzystencjalne.

W drugim wątku mamy do czynienia z grupą kuglarzy złożoną ze sprytnego Jonasa Skata oraz sympatycznego małżeństwa Jofa i Mii z synkiem Mikaelem. Obserwujemy ich codzienne życie i pracę nad kolejnymi przedstawieniami. Podczas jednego z przedstawień Jonas ulega urokowi małżonki lokalnego kowala, za co ten budzi w sobie nienawiść do aktorów, w tym również do Jofa, którego spotyka w karczmie. Życie Jofowi ratuje giermek Jons, który wraz z Antoniusem przejeżdzają właśnie przez tą samą mieścinę.

W tym czasie Antonius, któremu nawet śmierć nie umie odpowiedzieć na jego egzystencjalne wątpliwości, spotyka Mię i Mikaela. Rozmowa z Mią i zabawa z Mikaelem daje mu więcej odpowiedzi, niż rozmowa z samą śmiercią. W nich zaczyna dostrzegać nadzieję dla własnego losu, a może i dla świata. Poznaje również Jofa, z którym wspólnie wszyscy zasiadają do posiłku. Zauroczony wzorowym życiem rodziny, postanawia pomóc im przebrnąć przez pełen niebezpieczeństw apokaliptyczny las. Czy uda mu się uratować tą iskierkę nadziei w tym już na pół martwym świecie?

Nie będę zdradzał całej treści, która obfituje w apokaliptyczną i mesjańską symbolikę, a nad którą szczerze polecam każdemu dogłębnie się zastanowić. Dzieło jest pełne groteskowych scen zderzających bezmyślność średniowiecznego ludu z jego strachem przed apokalipsą, co rodzi przerysowaną dewocję, samobiczowania, a nawet okrutne traktowanie ludzi, którzy nie wpasowują się w ogólny trend zachowań. Aż wstyd się przyznać, że pomimo mojego zainteresowania klasyką kina, jest to pierwsze moje spotkanie z filmografią szwedzkiego reżysera. Jednak na pewno nie ostatnie!

Gorąco polecam.

wtorek, 19 czerwca 2012

Potęga żywiołów

Według koncepcji redukcjonistycznych świat składa się z podstawowych elementów, zwanych żywiołami. W kulturze zachodniej przez żywioły rozumiemy, cztery podstawowe: ogień, woda, ziemia, powietrze. To one napędzają całą rzeczywistość, a więc również determinują nasze życie. Człowiek jednak na przestrzeni wieków nauczył się je ujarzmiać, co jeśli pozostać przy definicji żywiołów, wymusza ponowne przemyślenie sprawy i nowa kwalifikację. Może najwyższy czas zastanowić się, jakie żywioły w obecnej rzeczywistości determinują nasze życie. 

Rozmyślając nad tym zagadnieniem, przyszła mi do głowy myśl zupełnie inna. Gdzie jest miejsce człowieka we wszechświecie? I nie myślę teraz o żadnym metafizycznym miejscu, ale o zwykłej topografii. Człowiek jest na Ziemii, na planecie położonej pomiędzy dwiema innymi, Wenus i Marsem. Nazwy tych planet wywodzą się oczywiście z rzymskiej mitologii. Wenus była boginią miłości, utożsamianą z grecką Kiprydą, czy też Afrodytą. Mars z kolei był bogiem wojny - odpowiednikiem greckiego Aresa. 

Zastanawia mnie, czy autor nazewnictwa planet Układu Słonecznego, kierował się przypadkiem umieszczając Ziemię pomiędzy bóstwami miłości i wojny. A może celowo stworzył topograficzną metaforę naszej egzystencji. Bo czy nasze życie nie jest właśnie napędzane przez te dwie, jakże potężne, siły? Nawet stare mądrości ludowe mówią, że "na wojnie i w miłości, wszystkie chwyty są dozwolone". To kierowani wojną lub miłością zdobywamy się na działania, które w innych sytuacjach wydają się całkowicie irracjonalne, a nawet szalone. To w obliczu tych dwóch żywiołów często przekraczamy granice wyznaczane przez nasz, w innych sytuacjach niezachwiany, kręgosłup moralny.

Daleki jestem od popularnego komunału, że kobiety są z Wenus, a mężczyźni z Marsa. Uważam bowiem, że każdy mężczyzna i każda kobieta ma w sobie coś z Wenus, jak i coś z Marsa. W zależności od charakteru i temperamentu, raz silniej motywuje bóstwo miłości, innym razem bóstwo wojny. Czy zatem nasze życie jest zdeterminowane przez działania żywiołów wojny i miłości?

W odpowiedzi próbuję zahaczyć o wspaniały film Stanley'a Kubrick'a, pt. Odyseja kosmiczna 2001. W poszukiwaniu prawdy, człowiek dociera na Jowisz (odpowiednik greckiego Zeusa). Jowisz bowiem jest rzymskim arbitrem, najpotężniejszym z bogów. Tym, przed którym drży zarówno Wenus, jak i Mars. Na Jowiszu jednak odnajduje tylko i aż siebie samego. Pomimo więc, że żyjemy pomiędzy Wenus, a Marsem, warto pamiętać, że przede wszystkim żyjemy na Ziemii wśród innych ludzi i że w nas samych jest arbiter, który rozstrzygnie wszelkie spory, a przed którym niech drży Mars i Wenus. Tym arbitrem, jest nasz własny rozum.

sobota, 7 kwietnia 2012

W grobie

W powietrzu cały czas słychać echo Jego nauki. Jeszcze nie ucichły lamenty wiernych uczniów. Jeszcze słyszymy słowa Chrystusa przebaczającego swoim oprawcom, choć jeszcze ich nie rozumiemy. Jeszcze dociera do nas sens obietnicy danej "dobremu łotrowi". Jeszcze próbujemy zrozumieć, czego od nas chciał, gdy powierzył nam siebie na wzajem, symbolicznie poprzez gest wobec "ucznia, którego miłował" oraz swojej Matki. Kurtyna cały czas jest przedarta - świadectwo, że stało się coś wielkiego, nie do końca zrozumiałego.

Jest właśnie ten dziwny dzień, w którym Chrystusa nie ma wśród nas. Jego stare ciało już nie żyje, a nowe jeszcze nie zmartwychwstało. W symbolicznym grobie trwa walka ducha z ciałem. Dopiero co skończyła się walka Chrystusa na krzyżu, a już zaczęła się walka kolejna - być może nawet ważniejsza, bo jej wynik zdecyduje, czy ta pierwsza miała sens. Czy pomimo śmierci ciała, duch przetrwa? Czy iskierka jego nauki, która dotknęła serca każdego z nas, wznieci ogień miłości, z którego jak feniks z popiołów powstanie drugie, nowe ciało Chrystusa?

W takim dniu, warto zastanowić się nad sensem zmartwychwstania. Czy już się dokonało? A może dopiero ma się dokonać? Czy może wreszcie dokonuje się właśnie w tym momencie? Może cała nasza rzeczywistość jest tym jednym dniem, w którym ważą się losy świata. Czy nie jesteśmy uczestnikami tej wielkiej, niezwykle istotnej walki, której wynikiem ma być zmartwychwstanie? Może w tym dniu, warto sobie uświadomić, jak wiele zależy ode mnie i od mojego zaangażowania w walkę o zmartwychwstanie.

wtorek, 13 marca 2012

Cicha sprawiedliwość

Niezwykle ciekawą jest twórczość Friedricha Nietzschego. Jestem w trakcie trawienia jednego z największych jego dzieł pt. Tako rzecze Zaratustra. Często wydaje się, że jego nauka jest kompletnie sprzeczna z nauczaniem Chrystusa, bo zamiast odnosić się do nauki samego Chrystusa, mamy przed oczyma jej interpretacje. Jednak nieraz mam wrażenie, że jest ona właśnie kwintesencją myśli Chrystusa.

Dla przykładu taki fragment:

Nie dowierzajcie nikomu, co o swej sprawiedliwości mawiać rad! Zaprawdę, ich duszom brak nie tylko miodu. A gdy się sami za "dobrych a sprawiedliwych" podają, nie zapominajcie, że aby stać się faryzeuszami, brak im tylko - władzy!

Czy Chrystus również nie ganił swoich uczniów, gdy Ci przyszli pochwalić się swoimi osiągnięciami w głoszeniu Jego nauki? Czy On również nie błogosławił "ubogich duchem" oraz "cichych"? Gdy ktoś się chwali swoim dobrem, to czy nie sprzeniewierza się mu dla własnej akceptacji? Gdy się ktoś chwali swoim dobrem, to jakby domaga się nagrody. Tymczasem czy dobro, którego mógł dokonać, samo w sobie nie jest już jego nagrodą?

czwartek, 1 marca 2012

Dramat zwany polityką

Gdy tak obserwuję świat polityki, nie tylko naszej krajowej, ale polityki ogólnoświatowej, odnoszę wrażenie, że doszło do jakiegoś głębokiego konfliktu, którego rozwiązanie znaleźć niezwykle trudno. Trudno, ponieważ źródłem problemu jest sprawa zupełnie fundamentalna. Jakie są role w tym nieustannie trwającym dramacie i jakie są relacje pomiędzy podmiotami. Kto jest suwerenem, a kto jest sługą? Kto pracodawcą, a kto pracownikiem? Spróbujmy zastanowić się nad tymi relacjami.

Suweren jest zobowiązany, lub ma prawo wobec sługi:

- dać mu pracę,
- wypłacać wynagrodzenie,
- opiekować się nim,
- ocenić pracę,
- podjąć decyzję czy nadal zatrudnia tego samego, czy też szuka kogoś lepszego.


Sługa natomiast powinien, lub ma prawo:

- wykonywać rzetelnie powierzone obowiązki,
- pilnować dóbr suwerena,
- nie nadużywać zaufania,
- zrezygnować, lub ubiegać się o dalsze zatrudnienie.


To tak w skrócie. W którym z tych podmiotów jest państwo, a w którym obywatel? Czy ja, przeciętny obywatel, jestem sługą czy suwerenem państwa? Jeśli jestem sługą, to powinienem przyjąć na siebie wszystkie prawa ale i obowiązki wobec państwa. Państwo wtedy ma obowiązek dać mi pracę, zapewnić płacę, zaopiekować się mną. Nieraz mam wrażenie, że takiego państwa chce większość ludzi, tym samym ustawiając siebie jako sługę tegoż państwa.

Prawda jest jednak taka, że ja nie jestem sługą. Ja zatrudniam państwo do bardzo określonych celów. To państwo jest zobowiązane wykonywać rzetelnie swoją pracę, pilnować moich dóbr i nie nadużywać mojego zachowania. Zatrudniam je również do wielu różnych innych obowiązków, za które płacę mu z moich podatków. To ja się mam opiekować tym państwem i dbać, żeby mogło w spokoju wykonywać swoją pracę. Ja również mam prawo ocenić jego rzetelność i skuteczność i zdecydować czy powierzę temu samemu państwu (tej samej ekipie) misję kontynuacji, czy też zażądam zmiany.

I czy w takiej relacji, zasadne jest moje dopominanie się o zatrudnienie, czy o życie w dostatku? Przecież to ja muszę zadbać o własny dostatek, by mieć czym zapłacić za ciężką pracę, jaką państwo podejmuje na moje wyraźne żądanie.

piątek, 24 lutego 2012

Gary Moore - Parisienne Walkways



I remember Paris in '49.
The Champs Elysee, Saint Michel,
and old Beaujolais wine.
And I recall that you were mine
in those Parisienne days.

Looking back at the photographs.
Those summer days spent outside corner cafes.
Oh, I could write you paragraphs,
about my old Parisienne days.

czwartek, 23 lutego 2012

Co rozumiesz, mówiąc: kocham Cię?

Czy nie zdarza się Wam używać słów, których znaczenia nie rozumiecie? Przypomina mi się stary dowcip o jednym z polityków, któremu dziennikarka powiedziała, że fama głosi, że używa słów, których znaczenia nie rozumie. Na to polityk spokojnie odpowiedział: "Niech Pani powie tej famie, że może mnie w d... pocałować i vice versa". Oczywiście niektóre słowa nie należą do języka codziennego i nieraz źle domyślamy się ich znaczenia. Tym razem nie jest to dowcip, bo pamiętam sytuację jak wczoraj, gdy również jeden z polityków mówiąc o innym polityku z przeciwległej frakcji, jako o swoim oportuniście. Z kontekstu wynikało jednak wyraźnie, że ma on na myśli swojego przeciwnika.

Warto zastanawiać się nad znaczeniami słów, których się używa. Dziś chciałbym zatrzymać się nad jednym słowem, którego bardzo często się używa, a mam nieraz wrażenie, że każdy rozumie je inaczej. Tym słowem jest miłość, a także kochać. Taka refleksja wydaje mi się ważna, ponieważ słowa tego przeważnie używa się w sytuacjach poważnych (niekoniecznie negatywnie poważnych) i warto wiedzieć, że rozumiemy to słowo tak samo, jak osoba, do której je kierujemy. Czym zatem jest miłość?

Czy spotykając drugą osobę, można powiedzieć, że się ją pokochało albo, że się ją będzie kochać? Wydaje mi się, że bardzo myląca jest forma zakochałem się, która poprzez swoje emocjonalne zabarwienie sugeruje impulsywny charakter. Zakochać się od pierwszego wejrzenia, rozumie się jako uczucie, które towarzyszy efektowi zmysłowemu jaki wywiera jedna osoba na drugą. Trafniejsze w tym wypadku wydaje mi się określenie: zauroczyć się. Jeśli bowiem miłość ma mieć charakter pociągu odczuwanego do innej osoby, to z natury rzeczy będzie ona jedynie chwilowa. Nagle zobaczy się kogoś, do kogo poczujemy silniejsze przyciąganie i co wtedy? Nie możemy zagwarantować odczuwania tych samych emocji przez dłuższy okres czasu.

Skoro chcemy komuś obiecać miłość, to miłość musi być efektem podejmowanych przez nas działań, a nie stanów emocjonalnych. Zauroczenie może być tylko pierwszym etapem. Gdy relacja rozwija się zdrowo, pomiędzy ludźmi tworzy się i umacnia więź. Przestrzenie zainteresowania zaczynają się coraz bardziej pokrywać, a tym samym chcemy razem wyznaczać i dążyć do wspólnych celów. Chcemy też pomagać i liczyć na pomoc w dążeniu do celów indywidualnych. Chcemy w drugiej osobie mieć prawdziwego przyjaciela. Taką miłość możemy obiecać, bo w naszej mocy jest podejmowanie działań na rzecz jej rozkwitu i dojrzewania.

Jestem bardzo ciekaw Waszych opinii, niezależnie od tego czy się zgadzacie ze mną czy nie. Co Wy macie na myśli mówiąc: kocham Cię?