Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sztuka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sztuka. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 17 grudnia 2013

Jeżeli Boga nie ma ...

Minęło już niestety sporo czasu, od mojego ostatniego wpisu. Ogrom innych zajęć i obowiązków nie pozwala mi na regularne formułowanie moich myśli, co nie znaczy, że cokolwiek w tej sytuacji bym chciał zmienić. Oprócz codziennych zajęć, mnóstwo czasu włożyłem w nadrobienie zaległości w lekturze, a proza tego właśnie twórcy, którym w ostatnim czasie jestem zafascynowany okazała się tak wciągająca, że każdą wolną chwilę z przyjemnością spędzałem z nosem między stronnicami powieści. Zbrodnia i kara, Bracia Karamazow, Biesy i w końcu Idiota to największe dzieła Fiodora Dostojewskiego, a jednocześnie bardzo grube tomiska, które pomimo dużej objętości pochłania się w mgnieniu oka. Wielokrotnie na pewno będę wracał do różnych postaci przedstawionych w tych powieściach, gdyż właściwie każda z nich jest swoistym studium psychologii i etyki. Poza nielicznymi wyjątkami brakuje tam wyrazistych wzorców i antywzorców, co jest efektem jakże prawdziwej koncepcji nieustannej wewnętrznej walki i złożoności psychiki człowieka.

Dziś napomknę tylko o jednej myśli, która przewija się przez bogactwo jego spuścizny.

Jeżeli Boga nie ma, wszystko jest dozwolone.

Zarówno w świadomości powszechnej, jak i w ustach części domorosłych filozofów, jest ona przypisywana Dostojewskiemu, jako jego własny pogląd. To z jednej strony dostarcza argumentów i wzbogaca autorytet tych, dla których istnienie Boga jest aksjomatem i zarazem jedynym źródłem moralności, oraz jedynym powodem, dla którego pewnych rzeczy robić nie wolno. Z drugiej strony powoduje to, że dla części osób Dostojewski takim poglądem udowadnia swoją niedojrzałość filozoficzną. Moim zdaniem zarówno argumentacja dla pierwszych, jak i pretensje drugich są całkowicie nieuzasadnione i udowadniają jedynie to, że zamiast zagłębić się w lekturę powieści, przeczytali jedynie ich opis z tylnych okładek.

To, że Dostojewski umieszcza w głowie swoich bohaterów pewną ideę, wcale nie oznacza, że jest to idea jego własna i że się z nią zgadza. Aby mieć dyskusję, czy nawet jakąkolwiek dynamikę, jego bohaterowie muszą się różnić pod różnymi względami. Jedni uważają, że Bóg jest bo być musi, inni uważają, że po prostu jest, jeszcze inni, że Go nie ma, a niektórzy powtarzają za Voltaire'm że jeśli Go nie ma, to należy Go wymyślić. Jeśli miałby bohatera, który uważa, że dwa plus dwa, to pięć, a drugiego, który uważa, że dwa plus dwa to trzy, to przecież nie udowadnia, że Dostojewski uważa, że którykolwiek z nich ma rację. Pogląd Dostojewskiego wyraziłby się w przebiegu wydarzeń, gdy obaj zrozumieją, że się mylą. Podobnie jest w przypadku problemu istnienia Boga i jego wpływu na istnienie moralności.

Wystarczy spojrzeć jakie są dalsze losy osób, które formułują powyższą myśl, by zrozumieć ponad wszelką wątpliwość, jakie jest zdanie rosyjskiego pisarza. Raskolnikow (Zbrodnia i kara) wymyślił "wielką" ideę opartą na tym, że skoro Boga nie ma, to człowiek, który wyrasta ponad przeciętność, zwyczajnie ma prawo do zbrodni w imię wyższych celów. Pomimo wielu wątpliwości i niepewności morduje starą lichwiarkę i jej siostrę. Jaki jest efekt? Popada w malignę i traci rozum. Podświadomie wykonuje działania prowadzące do ujawnienia prawdy. Wcale nie przyjmuje istnienia Boga, a mimo wszystko wie, że nie miał prawa zrobić tego, co zrobił. Idąc ulicą, czuje się wyobcowany. Wie, że nie może zwrócić się do nikogo o pomoc, bo wszyscy teraz są mu obcy. Swoim czynem zerwał swoją więź z otaczającymi go ludźmi. Po ratunek idzie do..... Powstrzymam się przed ujawnieniem dalszej treści, by nie psuć lektury tym, którzy planują wziąć Zbrodnię i karę do ręki w najbliższym czasie.

Podobną tezę przyjmował Mikołaj Stawrogin (Biesy), oraz Iwan Karamazow (Bracia Karamazow). Losy obydwu również nie zostawiają cienia wątpliwości, jakie jest zdanie Dostojewskiego na ten temat. Zastrzegam, że nie chodzi mi bynajmniej o to,  jakoby Dostojewski miał zaprzeczać istnieniu Boga. Wyraźnie jednak daje do zrozumienia, że nie uważa on, że "jeżeli Boga nie ma, to wszystko jest dozwolone". Póki co, nie będę opisywał szczegółów, ponieważ mam szczerą nadzieję, że ci z Was, którzy nie mieli okazji jeszcze rozkoszować się prozą tego wielkiego pisarza, sięgną po książkę, by w głębi lektury, samemu zastanowić się nad podsuwanymi przez autora problemami i ideami. Naprawdę warto!

sobota, 12 stycznia 2013

The Blues - A Musical Journey


Nie wyobrażam sobie życia bez muzyki. Muzyka to wieczne światło w otaczającej nas ciemności. Blues to muzyka źródeł. W Afryce mówi się, że korzenie drzewa nie rzucają cienia. Słuchając tej muzyki rozumiesz, że to jedyna rzecz, której czarnym nie sposób odebrać.

Takim komentarzem Martina Scorsese rozpoczyna się niezwykła wędrówka szlakiem historii jednego z najbardziej tajemniczych, a jednocześnie wszechobecnego w całej naszej kulturze, gatunku muzyki. Pierwsza z siedmiu części serii The Blues - A Musical Journey. Oczywiście wszystko zaczyna się na plantacjach bawełny w delcie rzeki Mississippi. Podczas gdy kolejnymi częściami podążymy chronologicznie w przód zgodnie z rozwojem tego gatunku, ta część pokazuje nam wędrówkę wstecz -  w poszukiwaniu jego źródeł.

W swoich poszukiwaniach narrator dociera do zachodniej Afryki, skąd amerykańscy farmerzy brali niewolników do pracy na swoich plantacjach. Na pierwszy rzut oka już widać, że całą tamtejsza kultura przepełniona jest muzyką, która uzewnętrznia wszystkie emocje lokalnych mieszkańców. Ludziom tym zabrano domy i wywieziono daleko na inny kontynent. Zabrano im nawet świadomość narodową, gdyż niewolników w Ameryce segregowano tak, żeby pracujący blisko siebie nie mówili tym samym językiem. Miało to chronić właścicieli ziemskich przed zmową i buntem. 

Niewolnikom, którzy pracowali, jako jedyna forma komunikacji pozostała właśnie muzyka. To muzyką po ciężkim dniu opowiadali sobie o własnych przeżyciach i w ten sposób zbliżali się do siebie. Przez wiele dziesięcioleci, ta platforma kulturowa w połączeniu z poznawanym coraz lepiej językiem urzędowym, stanowiła korzeń, z którego wyrosło olbrzymie drzewo blues'a, którego możemy słuchać do dziś. 

Nie będę zdradzał całej ścieżki, która od legend bluesa w formie, jaką my znamy, czyli Muddy'ego Watersa, czy Johna Lee Hookera, prowadzi narratora do samego rdzenia tej muzyki. Chętnych i dociekliwych zachęcam do samodzielnego obejrzenia tej ciekawej przygody.

czwartek, 6 grudnia 2012

Kariera senatora Palpatine

Gwiezdne Wojny to wspaniała seria filmów. Zwłaszcza oryginalna trylogia (epizody IV - VI) z lat 1977-1983 jest niezrównana pod wieloma względami. Baśniowy klimat, ale osadzony w świecie nowoczesnych technologii. Mitologiczna walka dobra ze złem, ale osadzona w politycznych realiach zupełnie fantastycznego, a jednak do złudzenia przypominającego rzeczywistość Galaktycznego Imperium. Ostatnio jednak miałem okazję przekonać się również do nowej trylogii (epizody I - III), może dzięki głębszej analizie jednego z wątków. Najciekawszym elementem każdej z części sagi jest rozwój poszczególnych bohaterów i spojrzenie z bliska na drogę, którą pokonują. 

Całość Gwiezdnych Wojen jest poruszającą historią ścieżki Anakina Skywalkera, który z utalentowanego zniewolonego chłopczyka, w którym rycerze Jedi dostrzegli przepowiedzianego wybawcę, zmienia się najpierw w potężnego ale niezsubordynowanego ucznia, a potem rycerza Jedi. Następnie zmanipulowany zostaje przez przebiegłego Lorda Sith i przeciągnięty na ciemną stronę, gdzie staje się największym wrogiem Jedi i wszystkich wartości, które oni uosabiali. Na końcu jednak pod wpływem wiary, jaką w jego dobro żywił jego syn, potrafi on znaleźć z powrotem właściwą ścieżkę.

Oryginalna trylogia jest historią dróg trzech głównych bohaterów. Każda z tych dróg odbywa się jednak na zupełnie innym poziomie. Luke Skywalker z nastoletniego rolnika, przywiązanego do ziemii i swojej zastępczej rodziny przemienia się w niosącego nadzieję lidera rebeliantów i potężnego rycerza Jedi. Leia z chłodnej i odległej księżniczki - rebeliantki, zmienia się w prawdziwą, pełną wrażliwości kobietę. Han Solo, z egoistycznego szmuglera przemienia się w bezinteresownego generała powstańców, gotowego poświęcić wszystko co ma, by ratować ludzi, których kocha.

Również nowa trylogia przedstawia historię paru dróg. Tutaj skupię się tylko na jednej, trochę innej niż wymienione wcześniej. Tamte były historiami przemian wewnętrznych. W tym przypadku, charakter osoby jest niezmienny. Osoba jest do szpiku kości zła, nieobliczalna, cyniczna i błyskotliwa. Droga, jaką pokonuje bohater jest zupełnie inna. Mam na myśli wspomnianego wcześniej Lorda Sith - imperatora Palpatine, wykreowanego przez niesamowitego Iana McDiarmida. 

Poznajemy go jako skromnego senatora Republiki, reprezentującego marginalną planetę Naboo. Dzięki sprowokowanemu przez siebie konfliktowi tej planety z Federacją Handlową, przekonująco podpuszcza on królową planety, do złożenia wotum nieufności wobec kanclerza. Dzięki ogromnej wiedzy i mocy, jaką dysponuje, to on sam zastępuje odwołanego na stanowisku kanclerza. Usypiając czujność rycerzy Jedi, pod ich nosem buduje armię klonów i wykorzystując swojego ucznia, prowokuje kolejny konflikt zbrojny, tym razem obejmujący całą galaktykę. Sytuacja wojny pozwala mu ponownie wpłynąć na słabe umysły w senacie, aby "tymczasowo" zwiększyć swoje własne prawa. W ten sposób stopniowo przemienia Galaktyczną Republikę w Galaktyczne Imperium. Teraz dopiero wysyła swojego nowego ucznia - Anakina, z misją zakończenia fikcyjnego konfliktu. W ten oto sposób staje się absolutnym władcą całej galaktyki.

Oczywiście tytuł jest poniekąd prowokacją, bo Nikodem Dyzma, do którego nawiązywałem, zawdzięcza swoją karierę nie własnemu przebiegłemu planowi, ale ogromnej dozie szczęścia. Tutaj senator zawdzięcza wszystko własnej wiedzy, umiejętnościom i przebiegłości. Jednak mimo wszystko jest również wiele podobieństw. Obie drogi w dużej mierze zależały od reakcji osób trzecich, które na czas nie zorientowały się, że mają do czynienia z wielkimi mistyfikacjami. 

A czy w rzeczywistości nie jest podobnie? Jak łatwo przebiegłej osobie dojść do władzy, przy pomocy prowokowania konfliktów i wykorzystując nastroje społeczne. Długo nie mogłem się przekonać do nowej trylogii Gwiezdnych Wojen, ale teraz zmieniłem zdanie. Warto prześledzić karierę senatora Palpatine, by zobaczyć jak łatwo można manipulować drugim człowiekiem. Oczywiście nie polecam manipulowania innymi. Polecam jedynie obejrzeć filmy i odtąd umiejętnie bronić się przed manipulacją.

środa, 4 lipca 2012

Siódma Pieczęć


A gdy Baranek otworzył Pieczęć Siódmą zapanowała w niebie cisza, jakby na pół godziny

Tym fragmentem biblijnej Apokalipsy, rozpoczyna się niezwykłe dzieło Ingmara Bergmana pt. Siódma Pieczęć. Akcja filmu ma miejsce w średniowieczu, a rozpoczyna się w dwóch wątkach. W jednym z nich Antonius Block, rycerz powracający wraz giermkiem Jonsem z wyprawy krzyżowej, spotyka śmierć i aby odsunąć w czasie własny koniec, proponuje jej partię szachów. Zdając sobie sprawę z nieuniknioności nieuniknionego pragnie przed śmiercią znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytanie egzystencjalne.

W drugim wątku mamy do czynienia z grupą kuglarzy złożoną ze sprytnego Jonasa Skata oraz sympatycznego małżeństwa Jofa i Mii z synkiem Mikaelem. Obserwujemy ich codzienne życie i pracę nad kolejnymi przedstawieniami. Podczas jednego z przedstawień Jonas ulega urokowi małżonki lokalnego kowala, za co ten budzi w sobie nienawiść do aktorów, w tym również do Jofa, którego spotyka w karczmie. Życie Jofowi ratuje giermek Jons, który wraz z Antoniusem przejeżdzają właśnie przez tą samą mieścinę.

W tym czasie Antonius, któremu nawet śmierć nie umie odpowiedzieć na jego egzystencjalne wątpliwości, spotyka Mię i Mikaela. Rozmowa z Mią i zabawa z Mikaelem daje mu więcej odpowiedzi, niż rozmowa z samą śmiercią. W nich zaczyna dostrzegać nadzieję dla własnego losu, a może i dla świata. Poznaje również Jofa, z którym wspólnie wszyscy zasiadają do posiłku. Zauroczony wzorowym życiem rodziny, postanawia pomóc im przebrnąć przez pełen niebezpieczeństw apokaliptyczny las. Czy uda mu się uratować tą iskierkę nadziei w tym już na pół martwym świecie?

Nie będę zdradzał całej treści, która obfituje w apokaliptyczną i mesjańską symbolikę, a nad którą szczerze polecam każdemu dogłębnie się zastanowić. Dzieło jest pełne groteskowych scen zderzających bezmyślność średniowiecznego ludu z jego strachem przed apokalipsą, co rodzi przerysowaną dewocję, samobiczowania, a nawet okrutne traktowanie ludzi, którzy nie wpasowują się w ogólny trend zachowań. Aż wstyd się przyznać, że pomimo mojego zainteresowania klasyką kina, jest to pierwsze moje spotkanie z filmografią szwedzkiego reżysera. Jednak na pewno nie ostatnie!

Gorąco polecam.

czwartek, 15 grudnia 2011

David Lynch - Straight Story

Alvin Straight ma ponad siedemdziesiąt lat. Jest weteranem wojennym. Mieszka z córką Rose, której zbrano czwórkę dzieci, ze względu na upośledzenie umysłowe. Jak na swój wiek trzyma się nieźle, choć ma problem z biodrami oraz z cukrzycą. Stroni jednak od lekarzy i jakichkolwiek ingerencji w stan jego organizmu. Jedynie córka potrafi przekonać go do nieczęstych wizyt u lekarza.

Pewnego dnia Alvin dowiaduje się, że jego brat, z którym nie rozmawiał dziesięć lat dostaje zawału. Ich rozstanie nie było miłe. Obaj powiedzieli sobie rzeczy, które ciężko wybaczyć. W zaistniałej sytuacji potrafi jednak odsunąć swoją dumę na bok i postanawia odwiedzić brata. Czeka go około 400 km drogi a nie ma prawa jazdy. Decyduje się na jedyny dostępny sobie środek lokomocji - kosiarkę-traktorek, który wyciąga góra 8km/h.

Ta historia wydarzyła się na prawdę. Jest ona głównym wątkiem fabuły wzruszającego filmu Davida Lyncha pt. Straight Story (Prosta Historia). Nie jest to jednak typowe dzieło Lyncha, w którym trzeba poszukać klucza i rozgryźć wysublimowane szyfry. Oczywiście metafory można znaleźć na każdym kroku. Można podróż bohatera potraktować jako drogę człowieka przez życie albo jako ostatnią drogę w życiu. I pewnie argumenty za każdą z tych wersji się znajdą.

Cała podróż obfituje we wspomnienia. Jakby równolegle do drogi w przestrzeni, odbywała się droga w czasie. Jednak wspomnienia te nie są przedstawiane jako retrospekcje, ale jako przepełnione refleksją dialogi z różnymi ludźmi, których Alvin spotyka w drodze. Są odpowiedzią na problemy napotkanych. Początkowo są to wspomnienia nieodległe, dotyczące na przykład jego córki. Im dalej jednak w drodze, tym odleglejsze wspomnienia przywołuje - wojna, czy dzieciństwo. Momenty dialogów przeplatają się z momentami milczenia i zadumy, które nieraz również przyjmują formę dialogu.

Całemu obrazowi towarzyszą malownicze zdjęcia, nastrojowa muzyka i chwile totalnej ciszy, jakby pozostawionej na do własnych przemyśleń odbiorcy. Mimo, że film odbiega bardzo od wzorcowych dzieł Lyncha, również tutaj reżyser pozostawia odbiorcy sporo do przemyślenia. W przeciwieństwie do innych dzieł nie trzeba tu myśleć, nad tym o co chodzi w filmie. Od początku do końca wiadomo, o co chodzi. Twórca pozostawia nam do rozważenia inne pytanie: O co chodzi w życiu?

piątek, 5 listopada 2010

Na jedno kopyto

Mógłbym dniami rozwodzić się na temat jednobrzmiącej papki, jaką zalewa nas komercyjna muzyka popularna. Jednak myślę, że CeZik, którego niedawno dopiero miałem okazję posłuchać, zrobi to za mnie dużo prościej i dobitniej:)



Miłego słuchania.


niedziela, 14 lutego 2010

Czy Ziemia będzie jak K-PAX?

Wczoraj po raz drugi obejrzałem film Iaina Softley'a pt. K-PAX. Głównym bohaterem jest Prot (Kevin Spacey), który utrzymuje, że pochodzi z planety o tytułowej nazwie. Przez ludzi potraktowany jest jako chory psychicznie i ląduje w szpitalu, gdzie zajmuje się nim dr Mark Powell (Jeff Bridges). Nawiązuje się między nimi specyficzna relacja, w każdy próbuje przekonać drugiego do swojej racji. Film pozostawia problem prawdy nierozwiązany, co pozwala zastanowić się nad głębią przekazu.

Na planecie K-PAX nie istnieje rząd ani prawo. Zdziwiony doktor pyta, w jaki sposób mieszkańcy odróżniają dobro od zła. W odpowiedzi słyszy:

Every being in the universe knows right from wrong, Mark.

Gdy doktor nie daje za wygraną i pyta, w jaki sposób K-PAXianie każą, tych którzy dopuścili się zła, Prot odpowiada:

Let me tell you something, Mark. You humans, most of you, subscribe to this policy of an eye for an eye, a life for a life, which is known throughout the universe for its... stupidity. Even your Buddha and your Christ had quite a different vision. But nobody's paid much attention to them, not even your Buddhists and your Christians.

Jak daleko nam jeszcze do zrozumienia Buddy i Chrystusa? Czy w końcu zrozumiemy, że zła złem nie zwyciężymy? A jeśli zrozumiemy, czy nie będzie już za późno?

wtorek, 31 marca 2009

"Ja to, proszę pana, mam bardzo dobre połączenia ..."

Nie wiem dlaczego, ale bardzo lubię oglądać w kółko te same filmy. Jednym z takich filmów jest "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz" w reżyserii Stanisława Barei. Oglądam sceny, które znam na pamięć, a pomimo to rozśmieszają mnie jakbym widział je po raz pierwszy. Oto jedna z nich:



Optymizm, z jakim osoba mówi o swojej beznadziejnej sytuacji, pokazuje, że nie ważne jak beznadziejne problemy stoją przed nami. Zawsze można patrzeć na nie chociaż z odrobiną pozytywnego nastawienia.

niedziela, 24 lutego 2008

Gdzie się podziała sztuka?

Jedną z moich największych pasji jest Muzyka. Często zastanawia mnie, dlaczego to czego lubię słuchać ma przynajmniej 20 lat. Czyżby obecnie nie powstawały już dzieła warte słuchania? A może zagłuszane są przez rosnącą siłę znienawidzonej przeze mnie popkultury? Światem w coraz większym stopniu rządzą pieniądze, a wytwórnie muzyczne nie płacą, za dzieła sztuki tylko za to, na czym zarobią więcej pieniędzy. Koniec końca, ginie gdzieś wyraz artysty, a na pierwszy plan wychodzi zaspokajanie potrzeb tłumu.

A może wcale tak nie jest. Może zawsze występował motyw zaspokajania potrzeb ludzi, tylko gusta ludzkie uległy zmianie? A może zawsze obecna była popkultura, tylko w tym momencie nie jesteśmy w stanie przywołać żadnego przykładu? Wydaje mi się, że tutaj tkwi sedno sprawy. Utwory, których z rozmaitych powodów nie nazwiemy dziełami sztuki, mają szansę zaspokajać jedynie potrzeby osób żyjących w czasach współczesnych do ich powstania. Potrzeby ludzi się zmieniają, a utwory tracą aktualność. Jeśli jednak utwór jest wyrazem natchnienia artysty, przekazującym odpowiednią treść i ubranym w odpowiednią formę, ma szansę przetrwać wieki.

Może dlatego nie znamy twórców popkultury XIX wieku, takich jak Galtieri (znanego głównie z filmu Milosa Formana pt. Amadeusz)? Starał się on przecież tworzyć pod bieżące gusta dworu w Austrii. Współczesny jemu Mozart kpił z gustów ludzi. Zachwycał, wyznaczał nowe kierunki sztuki. I z identyfikacją jego utworów, niewielu ludzi ma dziś problemy.

Myślę, że podobnie jest dzisiaj. Wielkość wielu z obecnych twórców docenimy dopiero po latach, kiedy zginie pamięć o hitach popkultury, a pozostanie w pamięci kwintesencja sztuki naszych czasów.