niedziela, 20 stycznia 2013

Pomyśl zanim zdecydujesz

Parę dni temu serfując po internetowym portalu CDA trafiłem na ciekawy klip promujący pewną inicjatywę obywatelską. Gwiazdy popkultury zachęcają w nim, w sposób nieco natarczywy, do podpisania się pod petycją do parlamentarzystów, w której obywatele domagają się uproszczenia drogi, jaką musi przejść każdy obywatelski projekt ustawy.

Dziś droga jest rzeczywiście trudna. Samo przesłanie projektu do sejmu wcale nie gwarantuje, że posłowie się nim zajmą, a nawet jeśli się zajmą to mogą odrzucić w pierwszym niechlujnym czytaniu. Zanim projekt zostanie wysłany trzeba go stworzyć i zdobyć poparcie. Przeciętny obywatel nie ma wystarczającej wiedzy prawnej ani umiejętności aby sformułować projekt ustawy, który będzie spójny i logiczny. Musi więc zatrudnić w tym celu prawników, co wiąże się ze sporymi kosztami. 

Nawet jeśli uda się stworzyć projekt to w okresie trzech miesięcy trzeba zebrać 100 tysięcy podpisów, przed wysłaniem do sejmu. Wystarczy wyobrazić sobie, że w ciągu miesiąca trzeba zebrać ponad 30 tysięcy podpisów, co oznacza ponad tysiąc podpisów dziennie. Oczywiście taka ilość jest możliwa, ale czy człowiek jest w stanie zrezygnować z pracy na 3 miesiące aby zbierać podpisy. O ile pierwsze parę tysięcy prawdopodobnie dałoby się zebrać zgodnie z planem, to z każdym dniem będzie to coraz trudniejsze.

Petycja ma na celu wprowadzenie gwarancji rzetelnego rozpatrzenia wysłanych ustaw, które otrzymały odpowiednie poparcie, przez parlament. Dodatkowo postuluje się przedłużenie okresu zbierania podpisów i wiele innych udogodnień związanych z samą obywatelską inicjatywą ustawodawczą, do której obywatele przecież mają konstytucyjne prawo. 

Po wysłuchaniu klipu i przeczytaniu petycji, właściwie chciałem od razu złożyć swój podpis, ale szczęśliwie udało mi się powstrzymać warunkowy odruch. Pomyślałem, że muszę się nad tym dobrze zastanowić, zamiast ulegać presji gwiazd, które każą mi być "spoko" i podpisać. To, że sejm ustanawia prawo z woli wszystkich obywateli w ogóle nie ulega wątpliwości. Teoretycznie więc obywatele powinni mieć możliwość zgłaszania projektów ustaw, które zostaną poważnie potraktowane przez ustawodawcę.

Co się jednak stanie, gdy droga taka będzie zbyt prosta? Każdy będzie mógł zgłaszać swoje pomysły, a sejm będzie musiał je wszystkie rozważać. Zamiast realizować swój program, który przynajmniej teoretycznie tworzy spójny obraz prowadzonej polityki, będzie musiał rozdrabniać się na poszczególne sprawy, autorstwa różnych obywateli, którzy wcale nie prezentują tych samych poglądów. Rozważanie spraw, które nie mają żadnego sensu w obliczu realizowanego programu politycznego, będzie jedynie spowalniać, a nawet paraliżować pracę sejmu. Czy takiego ciała ustawodawczego chcę? Nie. Odmawiam więc podpisania tej petycji. Moim zdaniem trzeba koniecznie zreformować nasze ustawodawstwo, ale ta droga nie jest właściwa.

Oczywiście nie próbuję przekonać nikogo do mojego własnego zdania na ten temat. Nie o to chodzi. Chcę tylko zachęcić do myślenia i analizowania proponowanych rozwiązań. To co wydaje się pozytywne, po głębszym zastanowieniu, może okazać się fatalne w skutkach. Nie warto w ciemno popierać tego, co wydaje się dobre. Tym bardziej nie warto bezmyślnie podążać za głosem "autorytetów". Jeśli ktoś próbuje zachęcić do podpisania czegoś, a nie do zastanowienia się nad czymś, warto zawstanowić się dlaczego. Zgadzam się z przesłaniem klipu - obywatelu decyduj. Ale przede wszystkim obywatelu, pomyśl zanim zdecydujesz.

sobota, 12 stycznia 2013

The Blues - A Musical Journey


Nie wyobrażam sobie życia bez muzyki. Muzyka to wieczne światło w otaczającej nas ciemności. Blues to muzyka źródeł. W Afryce mówi się, że korzenie drzewa nie rzucają cienia. Słuchając tej muzyki rozumiesz, że to jedyna rzecz, której czarnym nie sposób odebrać.

Takim komentarzem Martina Scorsese rozpoczyna się niezwykła wędrówka szlakiem historii jednego z najbardziej tajemniczych, a jednocześnie wszechobecnego w całej naszej kulturze, gatunku muzyki. Pierwsza z siedmiu części serii The Blues - A Musical Journey. Oczywiście wszystko zaczyna się na plantacjach bawełny w delcie rzeki Mississippi. Podczas gdy kolejnymi częściami podążymy chronologicznie w przód zgodnie z rozwojem tego gatunku, ta część pokazuje nam wędrówkę wstecz -  w poszukiwaniu jego źródeł.

W swoich poszukiwaniach narrator dociera do zachodniej Afryki, skąd amerykańscy farmerzy brali niewolników do pracy na swoich plantacjach. Na pierwszy rzut oka już widać, że całą tamtejsza kultura przepełniona jest muzyką, która uzewnętrznia wszystkie emocje lokalnych mieszkańców. Ludziom tym zabrano domy i wywieziono daleko na inny kontynent. Zabrano im nawet świadomość narodową, gdyż niewolników w Ameryce segregowano tak, żeby pracujący blisko siebie nie mówili tym samym językiem. Miało to chronić właścicieli ziemskich przed zmową i buntem. 

Niewolnikom, którzy pracowali, jako jedyna forma komunikacji pozostała właśnie muzyka. To muzyką po ciężkim dniu opowiadali sobie o własnych przeżyciach i w ten sposób zbliżali się do siebie. Przez wiele dziesięcioleci, ta platforma kulturowa w połączeniu z poznawanym coraz lepiej językiem urzędowym, stanowiła korzeń, z którego wyrosło olbrzymie drzewo blues'a, którego możemy słuchać do dziś. 

Nie będę zdradzał całej ścieżki, która od legend bluesa w formie, jaką my znamy, czyli Muddy'ego Watersa, czy Johna Lee Hookera, prowadzi narratora do samego rdzenia tej muzyki. Chętnych i dociekliwych zachęcam do samodzielnego obejrzenia tej ciekawej przygody.

czwartek, 6 grudnia 2012

Kariera senatora Palpatine

Gwiezdne Wojny to wspaniała seria filmów. Zwłaszcza oryginalna trylogia (epizody IV - VI) z lat 1977-1983 jest niezrównana pod wieloma względami. Baśniowy klimat, ale osadzony w świecie nowoczesnych technologii. Mitologiczna walka dobra ze złem, ale osadzona w politycznych realiach zupełnie fantastycznego, a jednak do złudzenia przypominającego rzeczywistość Galaktycznego Imperium. Ostatnio jednak miałem okazję przekonać się również do nowej trylogii (epizody I - III), może dzięki głębszej analizie jednego z wątków. Najciekawszym elementem każdej z części sagi jest rozwój poszczególnych bohaterów i spojrzenie z bliska na drogę, którą pokonują. 

Całość Gwiezdnych Wojen jest poruszającą historią ścieżki Anakina Skywalkera, który z utalentowanego zniewolonego chłopczyka, w którym rycerze Jedi dostrzegli przepowiedzianego wybawcę, zmienia się najpierw w potężnego ale niezsubordynowanego ucznia, a potem rycerza Jedi. Następnie zmanipulowany zostaje przez przebiegłego Lorda Sith i przeciągnięty na ciemną stronę, gdzie staje się największym wrogiem Jedi i wszystkich wartości, które oni uosabiali. Na końcu jednak pod wpływem wiary, jaką w jego dobro żywił jego syn, potrafi on znaleźć z powrotem właściwą ścieżkę.

Oryginalna trylogia jest historią dróg trzech głównych bohaterów. Każda z tych dróg odbywa się jednak na zupełnie innym poziomie. Luke Skywalker z nastoletniego rolnika, przywiązanego do ziemii i swojej zastępczej rodziny przemienia się w niosącego nadzieję lidera rebeliantów i potężnego rycerza Jedi. Leia z chłodnej i odległej księżniczki - rebeliantki, zmienia się w prawdziwą, pełną wrażliwości kobietę. Han Solo, z egoistycznego szmuglera przemienia się w bezinteresownego generała powstańców, gotowego poświęcić wszystko co ma, by ratować ludzi, których kocha.

Również nowa trylogia przedstawia historię paru dróg. Tutaj skupię się tylko na jednej, trochę innej niż wymienione wcześniej. Tamte były historiami przemian wewnętrznych. W tym przypadku, charakter osoby jest niezmienny. Osoba jest do szpiku kości zła, nieobliczalna, cyniczna i błyskotliwa. Droga, jaką pokonuje bohater jest zupełnie inna. Mam na myśli wspomnianego wcześniej Lorda Sith - imperatora Palpatine, wykreowanego przez niesamowitego Iana McDiarmida. 

Poznajemy go jako skromnego senatora Republiki, reprezentującego marginalną planetę Naboo. Dzięki sprowokowanemu przez siebie konfliktowi tej planety z Federacją Handlową, przekonująco podpuszcza on królową planety, do złożenia wotum nieufności wobec kanclerza. Dzięki ogromnej wiedzy i mocy, jaką dysponuje, to on sam zastępuje odwołanego na stanowisku kanclerza. Usypiając czujność rycerzy Jedi, pod ich nosem buduje armię klonów i wykorzystując swojego ucznia, prowokuje kolejny konflikt zbrojny, tym razem obejmujący całą galaktykę. Sytuacja wojny pozwala mu ponownie wpłynąć na słabe umysły w senacie, aby "tymczasowo" zwiększyć swoje własne prawa. W ten sposób stopniowo przemienia Galaktyczną Republikę w Galaktyczne Imperium. Teraz dopiero wysyła swojego nowego ucznia - Anakina, z misją zakończenia fikcyjnego konfliktu. W ten oto sposób staje się absolutnym władcą całej galaktyki.

Oczywiście tytuł jest poniekąd prowokacją, bo Nikodem Dyzma, do którego nawiązywałem, zawdzięcza swoją karierę nie własnemu przebiegłemu planowi, ale ogromnej dozie szczęścia. Tutaj senator zawdzięcza wszystko własnej wiedzy, umiejętnościom i przebiegłości. Jednak mimo wszystko jest również wiele podobieństw. Obie drogi w dużej mierze zależały od reakcji osób trzecich, które na czas nie zorientowały się, że mają do czynienia z wielkimi mistyfikacjami. 

A czy w rzeczywistości nie jest podobnie? Jak łatwo przebiegłej osobie dojść do władzy, przy pomocy prowokowania konfliktów i wykorzystując nastroje społeczne. Długo nie mogłem się przekonać do nowej trylogii Gwiezdnych Wojen, ale teraz zmieniłem zdanie. Warto prześledzić karierę senatora Palpatine, by zobaczyć jak łatwo można manipulować drugim człowiekiem. Oczywiście nie polecam manipulowania innymi. Polecam jedynie obejrzeć filmy i odtąd umiejętnie bronić się przed manipulacją.

niedziela, 11 listopada 2012

Ogień krzepnie. Blask ciemnieje.

Słowa popularnej kolędy Bóg się rodzi dają do myślenia. Ogień nie może krzepnąć, podobnie jak blask nie może ciemnieć, a nieskończony nie może mieć granic. Tego typu paradoksy nie mogą zdarzyć się w naszym świecie, więc ich zaistnienie oznacza w pewien sposób koniec świata. Przynajmniej koniec starego świata, zbudowanego wobec zasad, uniemożliwiających takie zjawiska.

A jednak w życiu zdarzają się takie chwile, w których świat wydaje się stać na głowie. Jednym z takich momentów jest chwila, gdy na świecie pojawia się malutkie dzieciątko. Jest ono takie małe, że boimy się dmuchnąć, żeby strumieniem powietrza nie zrobić mu krzywdy, a jednocześnie swoim ogromem potrafi wypełnić całe życie. Jest zupełnie bezbronne, całkowicie uzależnione od dobrej woli otaczających go ludzi, a jednocześnie niepodzielnie włada całym arsenałem intelektualnym i emocjonalnym człowieka. Przychodzi jak gość do naszego domu, a to Ono przyjmuje wszystkich i ugaszcza swoim spojrzeniem, uśmiechem i płaczem.

Gdy maleństwo pojawia się na świecie to generuje kompletny chaos w życiu swoich rodziców, bezpardonowo burząc ich stabilny dotąd świat i panujący w nim porządek. Całkowity koniec świata, apokalipsa, ciemna strona księżyca. A jednak w tym niesamowitym chaosie paradoksalnie człowiek odnajduje porządek o wiele bardziej przejrzysty i logiczny niż ten stary. Z ruin starego świata powstaje, niczym feniks z popiołów, świat nowy, pełniejszy, piękniejszy i lepszy. Stary porządek musiał zostać obrócony w chaos, by dzieciątko mogło zająć należne mu centralne miejsce w nowym świecie swoich rodziców.

Piękna chwila!

piątek, 27 lipca 2012

Dobra lub zła budowa

Po trudnej ale, w mojej opinii owocnej wędrówce, znaleźliśmy się na końcu Kazania na Górze. Oto ostatni fragment.

Każdego więc, kto tych słów moich słucha i wypełnia je, można porównać z człowiekiem roztropnym, który dom swój zbudował na skale. Spadł deszcz, wezbrały potoki, zerwały się wichry i uderzyły w ten dom. On jednak nie runął, bo na skale był utwierdzony. Każdego zaś, kto tych słów moich słucha, a nie wypełnia ich, można porównać z człowiekiem nierozsądnym, który dom swój zbudował na piasku. Spadł deszcz, wezbrały potoki, zerwały się wichry i rzuciły się na ten dom. I runął, a upadek jego był wielki».  
Gdy Jezus dokończył tych mów, tłumy zdumiewały się Jego nauką. Uczył ich bowiem jak ten, który ma władzę, a nie jak ich uczeni w Piśmie. 

Chrystus ostatnimi słowami podsumowuje swoją naukę i niejako określa jej znaczenie. Życie można budować wokół rozmaitych wartości i nawet należy tak robić. Jednak najważniejszy jest fundament. Co jest dla Ciebie najważniejsze, gdy myślisz o swoim życiu? Czy ważne są dobra i doznania doczesne, czy może umiejętność przebaczania i obdarowywania innych? Czy nie jest prawdą, że jeśli skupiamy się w życiu na miłości do drugiego człowieka, to sprawy codzienne, które niekoniecznie układają się po naszej myśli, nie mają wpływu na nasze nastawienie do życia?

Gdy zbierają się nad nami wichry i pada deszcz, to czy nasz dom wytrzyma próbę? Jeśli posłuchamy słów Chrystusa i nadamy im pełnię (będziemy wypełniać) to niewątpliwie wytrzyma. Gdy nasze ego przestanie być centrum naszego świata, to drobne dolegliwości owego ego, staną się tylko niewielką niedogodnością, a nie życiowym problemem. Warto zapamiętać, żeby postępować według Złotej Zasady (czynić drugiemu to, co chcielibyśmy aby nam czyniono). Warto również naprawę świata zaczynać od samego siebie. Najpierw przebaczać innym, a potem sobie. Najpierw wymagać od siebie, a potem od innych. 

I na koniec jeszcze, jaka jest ta władza, którą ma Chrystus, a której nie mają uczeni w Piśmie?  Nie chodzi chyba przecież o dosłowną władzę nad drugim człowiekiem. Moim zdaniem chodzi tu o władzę Chrystusa nad własnym życiem. Ludzie widząc spójność Jego nauki z Jego postępowaniem zauważają, że nad Jego życiem tylko On ma władzę. Tą władzą jest mądrość. Nie lekceważmy więc mądrości tylko wstępujmy na tą wielką górę, na którą Chrystus nas zaprasza i dokładajmy kolejne cegiełki do wspólnej budowy wspaniałego Królestwa Niebieskiego, które nie będzie kolejnym utopijnym systemem politycznym, ale prawdziwym królestwem ludzkich serc.

środa, 4 lipca 2012

Siódma Pieczęć


A gdy Baranek otworzył Pieczęć Siódmą zapanowała w niebie cisza, jakby na pół godziny

Tym fragmentem biblijnej Apokalipsy, rozpoczyna się niezwykłe dzieło Ingmara Bergmana pt. Siódma Pieczęć. Akcja filmu ma miejsce w średniowieczu, a rozpoczyna się w dwóch wątkach. W jednym z nich Antonius Block, rycerz powracający wraz giermkiem Jonsem z wyprawy krzyżowej, spotyka śmierć i aby odsunąć w czasie własny koniec, proponuje jej partię szachów. Zdając sobie sprawę z nieuniknioności nieuniknionego pragnie przed śmiercią znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytanie egzystencjalne.

W drugim wątku mamy do czynienia z grupą kuglarzy złożoną ze sprytnego Jonasa Skata oraz sympatycznego małżeństwa Jofa i Mii z synkiem Mikaelem. Obserwujemy ich codzienne życie i pracę nad kolejnymi przedstawieniami. Podczas jednego z przedstawień Jonas ulega urokowi małżonki lokalnego kowala, za co ten budzi w sobie nienawiść do aktorów, w tym również do Jofa, którego spotyka w karczmie. Życie Jofowi ratuje giermek Jons, który wraz z Antoniusem przejeżdzają właśnie przez tą samą mieścinę.

W tym czasie Antonius, któremu nawet śmierć nie umie odpowiedzieć na jego egzystencjalne wątpliwości, spotyka Mię i Mikaela. Rozmowa z Mią i zabawa z Mikaelem daje mu więcej odpowiedzi, niż rozmowa z samą śmiercią. W nich zaczyna dostrzegać nadzieję dla własnego losu, a może i dla świata. Poznaje również Jofa, z którym wspólnie wszyscy zasiadają do posiłku. Zauroczony wzorowym życiem rodziny, postanawia pomóc im przebrnąć przez pełen niebezpieczeństw apokaliptyczny las. Czy uda mu się uratować tą iskierkę nadziei w tym już na pół martwym świecie?

Nie będę zdradzał całej treści, która obfituje w apokaliptyczną i mesjańską symbolikę, a nad którą szczerze polecam każdemu dogłębnie się zastanowić. Dzieło jest pełne groteskowych scen zderzających bezmyślność średniowiecznego ludu z jego strachem przed apokalipsą, co rodzi przerysowaną dewocję, samobiczowania, a nawet okrutne traktowanie ludzi, którzy nie wpasowują się w ogólny trend zachowań. Aż wstyd się przyznać, że pomimo mojego zainteresowania klasyką kina, jest to pierwsze moje spotkanie z filmografią szwedzkiego reżysera. Jednak na pewno nie ostatnie!

Gorąco polecam.

wtorek, 19 czerwca 2012

Potęga żywiołów

Według koncepcji redukcjonistycznych świat składa się z podstawowych elementów, zwanych żywiołami. W kulturze zachodniej przez żywioły rozumiemy, cztery podstawowe: ogień, woda, ziemia, powietrze. To one napędzają całą rzeczywistość, a więc również determinują nasze życie. Człowiek jednak na przestrzeni wieków nauczył się je ujarzmiać, co jeśli pozostać przy definicji żywiołów, wymusza ponowne przemyślenie sprawy i nowa kwalifikację. Może najwyższy czas zastanowić się, jakie żywioły w obecnej rzeczywistości determinują nasze życie. 

Rozmyślając nad tym zagadnieniem, przyszła mi do głowy myśl zupełnie inna. Gdzie jest miejsce człowieka we wszechświecie? I nie myślę teraz o żadnym metafizycznym miejscu, ale o zwykłej topografii. Człowiek jest na Ziemii, na planecie położonej pomiędzy dwiema innymi, Wenus i Marsem. Nazwy tych planet wywodzą się oczywiście z rzymskiej mitologii. Wenus była boginią miłości, utożsamianą z grecką Kiprydą, czy też Afrodytą. Mars z kolei był bogiem wojny - odpowiednikiem greckiego Aresa. 

Zastanawia mnie, czy autor nazewnictwa planet Układu Słonecznego, kierował się przypadkiem umieszczając Ziemię pomiędzy bóstwami miłości i wojny. A może celowo stworzył topograficzną metaforę naszej egzystencji. Bo czy nasze życie nie jest właśnie napędzane przez te dwie, jakże potężne, siły? Nawet stare mądrości ludowe mówią, że "na wojnie i w miłości, wszystkie chwyty są dozwolone". To kierowani wojną lub miłością zdobywamy się na działania, które w innych sytuacjach wydają się całkowicie irracjonalne, a nawet szalone. To w obliczu tych dwóch żywiołów często przekraczamy granice wyznaczane przez nasz, w innych sytuacjach niezachwiany, kręgosłup moralny.

Daleki jestem od popularnego komunału, że kobiety są z Wenus, a mężczyźni z Marsa. Uważam bowiem, że każdy mężczyzna i każda kobieta ma w sobie coś z Wenus, jak i coś z Marsa. W zależności od charakteru i temperamentu, raz silniej motywuje bóstwo miłości, innym razem bóstwo wojny. Czy zatem nasze życie jest zdeterminowane przez działania żywiołów wojny i miłości?

W odpowiedzi próbuję zahaczyć o wspaniały film Stanley'a Kubrick'a, pt. Odyseja kosmiczna 2001. W poszukiwaniu prawdy, człowiek dociera na Jowisz (odpowiednik greckiego Zeusa). Jowisz bowiem jest rzymskim arbitrem, najpotężniejszym z bogów. Tym, przed którym drży zarówno Wenus, jak i Mars. Na Jowiszu jednak odnajduje tylko i aż siebie samego. Pomimo więc, że żyjemy pomiędzy Wenus, a Marsem, warto pamiętać, że przede wszystkim żyjemy na Ziemii wśród innych ludzi i że w nas samych jest arbiter, który rozstrzygnie wszelkie spory, a przed którym niech drży Mars i Wenus. Tym arbitrem, jest nasz własny rozum.