poniedziałek, 18 kwietnia 2016

W obronie życia

Ostatni miesiąc pełen był przekrzykiwania się emocjonalnymi argumentami w sprawie prawa kobiet do aborcji, oraz prawa nienarodzonego dziecka do życia. Od inicjatywy ustawodawczej mającej na celu zaostrzenie obecnej ustawy "O planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności
przerywania ciąży", przez wytyczne episkopatu, które okazały się jedynie "prywatnym" zdaniem jego przedstawicieli, po żenującą akcję pani Z. rzekomo reprezentującej interesy kobiet, a faktycznie ośmieszającej cele organizacji pro-choice. Emocje już trochę przycichły, a może przekierowały się na inne sprawy, więc może pora zastanowić się na chłodno nad całą sprawą ochrony życia.

Po pierwsze, muszę z oburzeniem ustosunkować się do skrótu, który funkcjonuje w potocznym użyciu i o dziwo nie jest tylko efektem wypowiedzi zwolenników radykalizacji obecnego stanu prawnego. Skrót, o którym mówię to określenie przeciwników radykalizacji obecnej ustawy, a także zwolenników jej liberalizacji, jako zwolenników aborcji. Przeglądając fora, zauważyłem nieraz jak osoby komentujące całą sprawę, również niefortunnie używają zwrotu "jestem za aborcją". Moim zdaniem ten skrót myślowy jest tak samo zgrabny jak "polskie obozy śmierci w Auschwitz". Cóż, ja jestem przeciw radykalizacji, ale w żadnym wypadku nie jestem za aborcją! I nie życzę sobie, aby ktoś określał mnie mianem "zwolennika aborcji". 

Mało tego, że nie jestem zwolenikiem, jestem jej zdecydowanym przeciwnikiem. Ale tak samo jestem przeciwnikiem zażywania narkotyków, ale zwolennikiem ich legalizacji. Jestem melomanem, ale nie chcę zakazywać prawnie słuchać dance, hip-hopu czy disco polo (przepraszam każdego, kto poczuł się urażony). Otóż nie wszystkie sprawy, za lub przeciw którym jesteśmy, muszą mieć odzwierciedlenie w stanie prawnym państwa. Oczywiście sprawa wygląda tutaj trochę inaczej, bo decyzja jednostki może wpłynąć na życie innej jednostki (celowo nie używam tutaj formy - osoby). Zabójstwa zakazujemy prawnie, z czym się w pełni zgadzam, więc może trzeba również zakazać pozbawiania życia, tych nienarodzonych, którzy sami nie potrafią się jeszcze bronić?

Jak najbardziej, ale czy nie zrobiliśmy dokładnie tego osiągając kompromis, pozwalający uchwalić obecny stan prawny. Przecież zakazujemy aborcji, z wyjątkiem bardzo specyficznych sytuacji. Kobieta wszak może przerwać ciążę jedynie wtedy, gdy zagraża ona jej życiu lub zdrowiu, jest efektem czynu zakazanego (gwałtu lub kazirodztwa), lub płód ma stwierdzoną wadę genetyczną. Zaznaczę jeszcze, że w takich sytuacjach, które są trudne, dramatyczne i potencjalnie traumatyczne, nie podejmujemy wcale, jak to niektórzy próbują wmawiać, decyzji o przerwaniu ciąży! Jedyne, co robimy to pozwalamy podjąć decyzję tym ludziom, których dramat faktycznie dotyczy. 

Czego więc chcą zwolennicy radykalizacji? Od razu obalmy mit, w który sam niestety uwierzyłem pod wpływem emocji. Kobieta, której życiu będzie zagrażała ciąża, będzie miała prawo zostać uratowana nawet kosztem przerwania ciąży. Inną sprawą jest, czy lekarze będą ochoczo przystępować do zabiegu ratowania życia takiej kobiety, ale ten temat pozostawmy tym  razem na marginesie. Proponowana ustawa ma dopuszczać jednakowoż tylko ten jeden wyjątek od całkowitego zakazu aborcji. A co w sytuacji gdy ciąża nie zagraża życiu, ale może spowodować trwałe kalectwo matki? Co gdy kobieta, która ma na wychowaniu czwórkę dzieci, zajdzie w ciążę, która spowoduje, że będzie ona niewidoma, lub w jakikolwiek inny sposób niezdolna do utrzymania już potencjalnej piątki dzieci?

Oczywiście komfort życia rodziny, nie jest wartością równą życiu osoby. Ale czy ta istota pomału przyjmująca kształt człowieka wewnątrz ciała matki, może być nazwana "osobą"? Czy osoba to nie jest ktoś, kto jest w jakikolwiek sposób "osobny", zdolny do przetrwania "osobno"? Przecież nie na każdym etapie ciąży dopuszczamy aborcję. Kryteria są różne w zależności od przypadku (inne w przypadku wady genetycznej, a inne w przypadku czynu zakazanego), ale w żadnym z tych stadiów "dziecko" nie jest w stanie przetrwać bez organizmu matki. Czy jest zatem osobą?

Ale na potrzeby dyskusji przyjmijmy nawet radykalną tezę, że ten płód wewnątrz organizmu kobiety jest już osobą. I niech będzie, że stoimy faktycznie wobec konfliktu wartości życie przeciw zdrowiu, albo życie przeciw komfortowi, albo życie przeciw dowolnej innej wartości. Co jest ważniejsze, w każdym z tych przypadków? Życie! Co ja bym zrobił na miejscu takiej matki? Ratował życie dziecka (łatwo powiedzieć wiedząc, że nigdy nie będę w takiej sytuacji). Czy wprowadzać prawny obowiązek do ratowania takiego życia?

Rozważmy odrobinkę inny przypadek (niby odległy od problemu prawa do aborcji, a jednak analogiczny). Matka przechodzi normalną ciążę i rodzi zdrowe dziecko. Dziecko w wieku 6 lat, ulega wypadkowi, albo przechodzi jakąś trudną chorobę, przy której potrzebny jest przeszczep szpiku kostnego. Ma bardzo rzadką grupę krwi, wobec czego jedynym realnym dawcą jest matka. Czego oczekujemy od takiej matki? Że będzie dawcą dla ukochanego dziecka. Czy wymagamy tego od niej prawnie? Z tego co wiem, to nie. Nawet w przypadku, gdy kobieta nie ma żadnego poważnego powodu, żeby to zrobić, nie wymagamy tego od niej prawnie. Dlaczego więc mamy wymagać od kobiety w ciąży, że będzie użyczać swoich organów nienarodzonemu dziecku, w sytuacjach, kiedy ma dramatyczne powody żeby tego nie robić?

Ustawę, która została przyjęta w 1993 roku, poprzedzała bardzo szeroka debata publiczna. Różne argumenty były przytaczane za i przeciw, a rozmowy były nawet bardziej burzliwe, niż te obecne. Cokolwiek by teraz powiedzieć, to jestem prawie pewien, że było już wzięte pod uwagę 23 lata temu. Rozwiązanie, które do dziś funkcjonuje było efektem zgody społecznej, jako kompromis pomiędzy radykalną wersją, a wersją liberalną. Przez 23 lata, pomimo braku utrwalenia tegoż kompromisu w literze konstytucji (co uważam za ogromne zaniechanie), oraz przejmowaniu władzy przez ugrupowania o różnych poglądach, nikt nie naruszał kompromisu, zdając sobie sprawę, że gdy do władzy dojdzie obóz przeciwny, to może doprowadzić nie tylko do przywróceniu owego kompromisu, ale do ponownego naruszenia go w drugą stronę. Kompromis jest ważny tylko wtedy, gdy obie strony niezależnie od klimatu politycznego, uznają jego ważność. Konsekwencją ewentualnej radykalizacji ustawy antyaborcyjnej, będzie nieuchronnie jej późniejsza liberalizacja i tak co zmianę władzy będziemy zmieniać prawo, a tym samym destabilizować, dobrze przecież funkcjonujący, stan prawny. Czy zatem domagając się radykalizacji faktycznie będziemy bronić życie?

A może Ci, co z taką werwą chcą ograniczyć liczbę zgonów dzieci nienarodzonych, znaleźliby inne do tego sposoby? Jak to się dzieje, że duża część środowisk chcących walczyć z aborcją, jest przeciwna edukacji seksualnej i propagowaniu antykoncepcji (nawet dzień po)? Przecież gdyby młodzież wchodząc w burzliwy wiek, stosowała antykoncepcję, niechciane ciąże (nawet te w efekcie gwałtu czy kazirodztwa) byłyby tylko anomalią. Co za tym idzie, nie stawałaby owa młodzież w obliczu podejmowania dramatycznych decyzji, na które nie jest przecież jeszcze gotowa. Ale po co antykoncepcja i edukacja seksualna, skoro radykałowie wolą przeforsować prawo, które po prostu zakaże i koniec? Zamiast uczyć i przekonywać lepiej zakazać i kontrolować. Gdy nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o ...

poniedziałek, 28 września 2015

Pospolite ruszenie

I stało się! Na wieść o nadchodzących imigrantach z bliskiego wschodu, wystartowało pospolite ruszenie panikarzy. Media społecznościowe pękają w szwach od wyrazów zarówno strachu jak i oburzenia. Jeden oburzony, że leniwi Arabowie, będą żyli z zasiłków socjalnych. Drugi, że meczety przysłonią nam kościoły. Ktoś inny przestraszony, że naród zostanie zdominowany, a jeszcze ktoś inny, że nadejdzie fala terroru. Gorliwy katolik nie będzie mógł, bez strachu o własne życie, przeżegnać się przechodząc obok kościoła, a dzieci w szkołach będą uczyły się religii Islamu, zamiast Katolicyzmu. Otrząśnijmy się na chwilę z pyłu emocjonalnej papki medialnej i popatrzmy realnie.

Zacznijmy od lęku przed terroryzmem. Według różnych pogłosek mamy przyjąć od 2tys. do 8tys. imigrantów. W Polsce żyje ponad 36mln ludzi, co oznacza, że na jednego imigranta, przypadać będzie w najgorszym wypadku 4,5 tys. Polaków. Jeśli wziąć pod uwagę, że terroryści stanowią przecież (wbrew ogólnemu przekonaniu) margines obywateli krajów arabskich, wzrost zagrożenia terrorystycznego wygląda conajmniej śmiesznie. Mało mamy organizacji terrorystycznych działających na dużo większą skalę w Europie, gdzie przecież granice są otwarte? Jeśli chodzi o wzrost przemocy to obawiam się go jednak bardzo, ale bynajmniej nie ze strony emigrantów. Raczej ze strony naszych nacjonalistów, fanatyków i kiboli, którzy swoje oburzenie i poglądy już teraz zapowiadają demonstrować siłą właśnie na imigrantach uciekających przed przemocą w ich własnych krajach.

Przy okazji zgody na azyl dla imigrantów, w oczy zaczynają niektórych kłuć powstające meczety, a czy ktoś sprzeciwia się synagogom albo cerkwiom? Już słowa nie powiem o lawinowo rosnącej liczbie kościołów. A czym jedna religia różni się od drugiej? Chyba jedynie liczbą jej wyznawców na danym terenie. Czy naprawdę w państwie, które nie jest wyznaniowe, należy zabraniać budowy miejsc kultu religii innych niż dominująca? No chyba, że chcemy stać się państwem wyznaniowym i rozpocząć kolejne krucjaty? Moim zdaniem w otwartym nowoczesnym państwie, każdy może znaleźć miejsce na własne przekonania, bez szkody dla innych. Brak akceptacji przez samozwańczych reprezentantów większości, dla poglądów mniejszości można równie dobrze zaobserwować przecież na tle preferencji seksualnych, których odmienność również nie przynosi nikomu szkody. Nawiasem mówiąc, czy tego typu dyskryminacja nie przypomina mechanizmem, działań Państwa Islamskiego?

Na koniec trzeci aspekt, który w przeciwieństwie do pozostałych ma przynajmniej pozory spójności logicznej. Czy stać nas na utrzymywanie imigrantów? Po pierwsze, zastanówmy się, jacy emigranci przyjadą właśnie do Polski i jacy tu zostaną. Przecież Ci, którzy ostrzą sobie zęby na lenistwo i dobrobyt gwarantowany przez ubezpieczenia społeczne, na pewno nie mają czego szukać w Polsce. Jakie to u nas są świadczenia? Tacy ludzie przyjadą tu, tylko po to, żeby przy pierwszej okazji przenieść się do Niemiec lub Francji, gdzie ludzie żyją ze świadczeń socjalnych. Kto zostanie w Polsce, ten kto będzie chciał tutaj żyć, a więc prawdopodobnie mieć rodzinę i pracować. "Że co? W Polsce bezrobocie, a my mamy dawać pracę imigrantom? To przecież niedorzeczne!". Jak łatwo połknąć tego typu argument, a jednocześnie jaką wielką bzdurą on się okazuje? Najlepszym przykładem jest Wielka Brytania, która otwierając rynek pracy znacząco zwiększyła poziom swojego dobrobytu. Teraz zresztą również jest pierwsza w kolejce po imigrantów. Dlaczego? Ponieważ napływająca ludność, która będzie zmuszona przyjąć pracę, której nie chcą wykształceni rodzimi mieszkańcy zwiększy poziom konsumpcji, a co za tym idzie zwiększy podaż na inne usługi, co z kolei zwiększy liczbę miejsc pracy bardziej adekwatnych dla wymagającego społeczeństwa lokalnego. 

Już tylko jako dodatek poruszę jeszcze jedną sprawę. Media społecznościowe pełne są również oburzenia na naszych rządzących, że zdradzają tzw. Grupę Wysehradzką, prezentując odmienne zdanie niż pozostałe kraje. Przepraszam bardzo, ale czy przynależność do jakiegoś układu ma nam narzucać konieczność bezwzględnej zgody ze zdaniem pozostałych członków? A gdzie ta niepodległość, której tak gorliwie bronią ci sami ludzie, którzy publikują omawiane właśnie materiały? Prawda jest taka, że problem imigrantów jest problemem całej Unii Europejskiej i jako jej członkowie mamy obowiązek szukania rozwiązania dla całej Unii. Kiedy potężnym strumieniem płynęły do nas środki unijne, jakoś nie było głosów, że powinniśmy ich nie przyjmować. Skoro więc przyjmujemy korzyści to pomagajmy też rozwiązywać problemy zamiast izolować się pozostawiając pozostałe państwa Unii, samym sobie. Swoją drogą ciekawe, co by było gdyby w niedługim czasie, zaczęli do nas napływać imigrancji z Białorusi i Ukrainy? Czy wtedy też bylibyśmy tacy samodzielni? Czy może domagalibyśmy się od Unii pomocy w rozwiązaniu również wspólnego problemu?

Jak widać nie trzeba się odwoływać do humanitaryzmu, ani innych emocjonalnych imperatywów, żeby spojrzeć na sprawę spojrzeniem zupełnie odmiennym od dominującego. Wystarczy się chwilę zastanowić. Skąd więc ta panika? Pierwsze, co przychodzi do głowy to oczywiście kampania wyborcza, w której coś trzeba obiecywać, a skoro trzeba coś obiecać, to przecież o ileż łatwiej jest to zrobić, gdy społeczeństwo jest oburzone albo zastraszone? Swoją drogą, ciekawe czy emocje sięgałyby również zenitu, gdybyśmy byli w pierwszym roku kadencji, a nie w ostatnim. Podejrzewam, że nie w takim samym stopniu, ale przecież kampania wyborcza trwa od pierwszego dnia kadencji, a polityk niezadowolony z aktualnej sytuacji, zawsze jest bliższy sercu statystycznego wyborcy. Może więc czasem warto się zatrzymać i zamiast łykać niczym pelikan, emocjonalne argumenty, po prostu się zastanowić!

wtorek, 19 sierpnia 2014

Ice bucket challenge

Od niedawna w internecie namnożyło się filmików, w których znane osobistości wylewają na siebie wiadro pełne wody z lodem, a następnie nominują kolejne znane osobistości by zrobiły to samo. Ogólnie wygląda i brzmi to strasznie głupio, co odzwierciedlają komentarze opublikowane pod filmikami. Można się zastanawiać tylko, na jaką jeszcze bzdurę wpadną ludzie, którym albo nudzi się niemiłosiernie, albo próbują prześcigać się w głupocie.

Jak zwykle w takich sytuacjach, nie warto jednak wyciągać zbyt pochopnych wniosków. Wszystko to ma wymiar charytatywny. Zasada jest taka, że ten, kto odmówi przyjęcia wyzwania, wpłaca pewną kwotę na konto fundacji charytatywnych. Tak uczynił między innymi prezydent Stanów Zjednoczonych, Barack Obama. Oczywiście pojawiają się zaraz pytania, czy celebryci wolą oblewać się wodą niż wspomóc akcje charytatywne? Takie pytania również bardzo często pojawiają się w komentarzach.

I znów wniosek okazuje się zbyt pochopny. Gwiazdy często pomimo wylewania na siebie lodu, decydują się na znaczne datki na cele charytatywne. Można by się zatem zapytać, po co ta cała komedia wokół tego? Nie można po prostu wpłacić? Wpłacić to jedno, ale jak zmobilizować innych by też wpłacili? To w takim razie może można zarekomendować? Oczywiście takie wątpliwości również znajdują odzwierciedlenie w komentarzach. 

Po co więc? Może właśnie po to, by ludzie zadawali pytania. Szukajcie a znajdziecie. Po oblaniu lodowatą wodą, ciało traci na chwilę czucie. Taki sam symptom ma ciężka choroba stwardnienia zanikowego bocznego, czyli tzw. choroba Lou Gehriga. Nie będę rozpisywał się tutaj, na czym polega owa choroba, ale ciekawych odsyłam powyższym linkiem po więcej informacji. Opisana akcja ma na celu właśnie zwiększenie świadomości społecznej na temat tej choroby i uwrażliwienie ludzi w tym zakresie. 

Do tego okazuje się, że akcja jest bardzo skuteczna i ALS Association udało się zebrać ponad 13 milionów dolarów w ciągu trzech tygodni akcji. Dla porównania, w tym samym okresie rok temu były to jedynie niecałe 2 miliony. Czy taki cel wart jest zrobienia czegoś pozornie głupiego? Chyba tak. A dla tych gorliwie potępiających lekcja, by zanim wydadzą swój arogancki osąd, choć chwilę poświęcili na sprawdzenie, o co tak naprawdę chodzi temu, którego tak pospiesznie oceniają.

niedziela, 17 sierpnia 2014

O karze śmierci

- Hm!... O sądach. Niby prawda, że mówią. A jak tam, sądy sprawiedliwsze są niż u nas?
- Nie wiem. O naszych słyszałem dużo dobrego. U nas na przykład nie ma kary śmierci.
- A tam jest kara śmierci?
- Jest. Widziałem egzekucję we Francji, w Lyonie. Zabrał mnie tam z sobą Schneider.
- Wieszają?
- Nie, we Francji nadal ścinają głowy.
- No i co, krzyczy?
- Gdzie tam! To się dzieje w okamgnieniu. Człowieka kładą i w maszynie, co się nazywa gilotyną, spada taki szeroki nóż, ciężko, mocno... Głowa odskakuje tak szybko, że się nawet nie zdąży mrugnąć. Przygotowania są nieprzyjemne. Kiedy ogłaszają wyrok, ubierają, krępują sznurami, prowadzą na szafot, to wszystko jest okropne! Ludzie się zbiegają, nawet kobiety, chociaż tam nie lubią, żeby kobiety patrzały.
- Nie ich rzecz.
- Oczywiście! Oczywiście! Patrzeć na taką mękę!... Skazaniec był człowiekiem mądrym, nieustraszonym, silnym, niemłodym. Nazywał się Legros. I mówię panu, niech pan wierzy albo nie wierzy: jak wchodził na szafot - płakał, blady był jak ściana. Czy to jest możliwe? Czy to nie straszne? No bo któż płacze ze strachu? Nie przypuszczałem, że może płakać ze strachu nie jakieś tam dziecko, ale mężczyzna, który nigdy nie płakał, mężczyzna czterdziestopięcioletni. Cóż się w takich momentach dzieje z duszą ludzką, do jakich spazmów się ją doprowadza? Znęcanie się nad duszą, i nic więcej! Powiedziane jest: "Nie zabijaj", więc dlatego że zabił, jego się zabija? Nie, tak nie wolno. Widziałem to już miesiąc temu, a dotychczas mam przed oczyma. Pięć razy mi się śniło.
 
Książę nawet ożywił się mówiąc, lekki rumieniec wystąpił na jego białej twarzy, aczkolwiek słowa były tak jak przedtem ciche. Kamerdyner obserwował go z życzliwym zainteresowaniem i najwidoczniej nie chciało mu się przerywać tej rozmowy; może sam był człowiekiem nie pozbawionym wyobraźni i usiłującym myśleć. - Dobrze jeszcze, że to krótka męczarnia, kiedy głowa odlatuje - zauważył.
- Wie pan co ? - podchwycił gorąco książę. - Pan to zauważył i wszyscy to tak samo widzą jak pan, i po to wymyślono gilotynę. A mnie zaraz wtedy przyszła do głowy taka myśl: czy to nie jest jeszcze gorzej? Pana to może śmieszy, panu się to wydaje nieprawdopodobne, ale przy pewnej wyobraźni nawet taka myśl do głowy wskoczy. Niech pan pomyśli: weźmy na przykład tortury; są przy tym cierpienia i rany, męka cielesna, i to wszystko odrywa od męki duchowej, toteż człowiek męczy się tylko z powodu ran tak długo, dopóki nie umrze. A przecie najsilniejszy ból pochodzi może nie od ran, ale od świadomości, że za godzinę, potem za dziesięć minut, potem za pól minuty, potem za chwilę, zaraz - dusza wyleci z ciała i że już nie będzie się człowiekiem; a najważniejsze to, że na pewno. Właśnie kiedy człowiek położy głowę pod sam nóż i usłyszy, jak on z szelestem zaczyna spadać - ta ćwierć sekundy jest najstraszliwsza. Wie pan, że to nie tylko moja fantazja, że wielu tak mówiło? I ja tak w to wierzę, iż powiem panu wprost, co o tym sądzę. Zabić za morderstwo to kara niewspółmiernie duża w stosunku do samej zbrodni. Zabójstwo na mocy wyroku jest bez porównania okropniejsze niż zabójstwo dokonane przez bandytę. Ten, kogo bandyci zabijają, mordują w nocy, w  lesie, albo jakoś tam, niewątpliwie ma jeszcze nadzieję wyratowania się, ma ją do ostatniego momentu. Bywały wypadki, że komuś już poderżnięto gardło, a on jeszcze łudził się nadzieją, próbował uciekać albo błagał o litość. A tu całą tę ostatnią nadzieję, z którą umierać jest dziesięć razy lżej, odbierają człowiekowi na pewno; tu jest wyrok, i w tym, że na pewno się nie uniknie jego skutków, tkwi cała ta okropna męka, od. której nie ma nic na świecie silniejszego. Niech pan przyprowadzi i postawi żołnierza naprzeciwko armaty w bitwie, i niech pan do niego strzela: wciąż będzie miał nadzieję. Ale niech pan temu samemu żołnierzowi przeczyta taki wyrok, a na pewno zwariuje albo się rozpłacze. Kto powiedział, że natura ludzka zdolna jest znieść to bez obłąkania? Po co ten gwałt ohydny, niepotrzebny, bezcelowy? Może istnieje taki człowiek, któremu przeczytano wyrok, dano się pomęczyć, a potem oznajmiono: "Idź, zostałeś ułaskawiony." Tylko taki człowiek mógłby coś niecoś opowiedzieć. Chrystus też mówił o tej męce i o tym strachu. Nie, z człowiekiem nie wolno tak postępować!

Kamerdyner, chociaż nie umiałby tak wyrazić wszystkiego jak książę, zawsze jednak, wprawdzie nie wszystko, ale co ważniejsze zrozumiał. Widać to było nawet z jego rozczulonej twarzy.

(Fiodor Dostojewski, Idiota)

sobota, 18 stycznia 2014

Kontemplacja, życie i czas

Mówi się, że jedną z wad mieszkania na wsi, gdy pracuje się w mieście jest odległość, którą trzeba pokonać dwukrotnie każdego dnia, oraz czas na to potrzebny. Moja sytuacja wygląda tak, że mam codziennie do pokonania 20km do biura i na dodatek, z różnych przyczyn, nie mogę w tym celu skorzystać z samochodu. Ponieważ nie lubię narzekać, postanowiłem dobrze wykorzystywać ten czas i nadrabiam sobie zaległości lekturowe, powstałe na skutek mojego totalnego braku zainteresowania literaturą piękną w czasach szkoły podstawowej i średniej. Jeśli tylko uda mi się zająć miejsce siedzące w busie, biorę do ręki książkę i spędzam rozkoszne 20 minut na czytaniu, niekiedy tylko zakłócane przez agresywne dźwięki pseudo-muzyki wychodzącej z odbiornika radiowego kierowcy.

Dziś rano (a właściwie to wczoraj rano), dźwięków nie było i zająłem bardzo wygodne miejsce przy oknie. Pogoda była naprawdę ładna więc spontanicznie stwierdziłem, że zamiast mierzyć się z Goethem, spędzę 20 minut na kontemplowaniu widoków za oknem. Pierwsze parę minut nie było wcale proste. Umysł zamiast wyłączyć swoje obwody, zaczął obsypywać moją świadomość gradem myśli związanych czy to z projektami związanymi z pracą, czy planami na najbliższy czas. Udało mi się jednak odgonić niechciane myśli i zacząłem obserwować, trawę, drogi dojazdowe, ludzi, domy i przede wszystkim drzewa. Nagle pojawiła się myśl: wszystko żyje. Ale dlaczego żyje? Skąd się wzięło, że żyje? Czy ktoś potrafi to w ogóle wyjaśnić?

Oczywiście życie można różnie definiować i właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, by sprowadzić cały problem do przesuwania granicy pomiędzy tym, co martwe, a tym, co żywe. Jednak prawda jest, że był moment, w którym we wszechświecie życia nie było, a w chwili obecnej życie jest. Jakkolwiek by nie definiować życia to czysta logika przesądza, że musiał być moment w historii wszechświata, w którym coś martwego zamieniło się w coś żywego. Wcale nie próbuję sugerować, że z gliny, czy innej martwej materii ktoś, czy coś uformowało człowieka, by tchnąć w jego nozdrza życie. Jednak na pewnym poziomie, jakaś martwa cząstka musiała się zmienić w pierwszą we wszechświecie cząstkę żywą. Co mogło to spowodować, skoro niczego żywego we wszechświecie jeszcze do tej pory nie było?

Czy jakiś niewyobrażalny, ponadczasowy absolut złożył komórkę i tchnął w nią życie? Skąd się zatem wziął ten absolut? Może prawdą jest, że wszystko jest materią i komórka utworzyła się przypadkowo z znajdujących się wokół siebie cząstek i równie przypadkowo życie samo się uruchomiło. A może w ogóle nie ma czegoś takiego jak życie? Może wszystko jest po prostu materią, a życie jest jedynie złudzeniem? A może należy sobie wyobrazić, że wszechświat w całości przenika jakaś bliżej nieokreślona energia, która w odpowiednich warunkach potrafi tchnąć życie w odpowiedni układ cząstek?

A może wszystko jest zupełnie na odwrót? Zauważmy, że próbujemy zrozumieć, w jaki sposób z materii narodziło się życie. A może to nie życie jest pochodną materii, ale materia jest pochodną życia? Może życie jest absolutem i to ono eksplodowało w momencie Wielkiego Wybuchu? Może życie nie musi się narodzić z materii, ale materia powstaje na skutek śmierci żywych cząstek? Życie przecież kojarzy się mimowolnie z ciepłem, a śmierć z chłodem. Biorąc więc pod uwagę, że wszechświat jest w stanie nieustannego ochładzania, może trzeba również przyjąć, że to żywe cząstki stają się martwe, a nie na odwrót? Niby sprzeczne jest to z stale rosnącą populacją ludzi na świecie, ale czy gdy wziąć pod uwagę ginące gatunki zwierząt i roślin, to czy nadal jest to sprzeczne? A może życie jest zawsze w tej samej proporcji do materii? 

Każda próba zrozumienia początku, czy to świata, czy życia w świecie opiera się jednak na założeniu, że czas ma swój początek. Tymczasem, może już tu tkwi największa pułapka? Wydaje nam się, że czas jest liniowy. Ale czy kiedyś nie wydawało się ludziom, że Ziemia jest płaska, a linie pole grawitacyjnego są równoległe? Wszystko zależy od perspektywy. Z naszej perspektywy Ziemia jest płaska, a czas liniowy. Ale tak jak możemy wznieść się na wysokość z której widzimy, że Ziemia jest tak naprawdę okrągła, to może możemy i wznieść się ponad czas i zauważyć, że on również ma inną strukturę? A może nawet nie musimy. Ani Galileusz, ani Kopernik nie wylatywali w kosmos, przed swoimi odkryciami. Obserwowali inne ciała. Może w przypadku naszej pułapki czasowej również, geniusz i wprawny obserwator, będzie w stanie zauważyć prawidłowości, które pozwolą nam się uwolnić i lepiej zrozumieć życie i czas?

Niestety ja póki co nie znam żadnych odpowiedzi. Cieszę się jednak, że nawiedziła mnie ta myśl. Zjednoczenie z naturą? Kto wie. Swoją drogą, jak bardzo trzeba być zaślepionym lub oszołomionym, żeby się wcześniej nad tym nigdy nie zastanawiać? Czy rzeczywistość naprawdę pędzi aż tak bardzo, że nie jesteśmy w stanie się zatrzymać i zastanowić nad tak istotnymi kwestiami? Każdemu polecam chwilę kontemplacji. Ciekaw jestem jakie myśli Was nawiedzą w takiej chwili.

Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku!!!

wtorek, 17 grudnia 2013

Jeżeli Boga nie ma ...

Minęło już niestety sporo czasu, od mojego ostatniego wpisu. Ogrom innych zajęć i obowiązków nie pozwala mi na regularne formułowanie moich myśli, co nie znaczy, że cokolwiek w tej sytuacji bym chciał zmienić. Oprócz codziennych zajęć, mnóstwo czasu włożyłem w nadrobienie zaległości w lekturze, a proza tego właśnie twórcy, którym w ostatnim czasie jestem zafascynowany okazała się tak wciągająca, że każdą wolną chwilę z przyjemnością spędzałem z nosem między stronnicami powieści. Zbrodnia i kara, Bracia Karamazow, Biesy i w końcu Idiota to największe dzieła Fiodora Dostojewskiego, a jednocześnie bardzo grube tomiska, które pomimo dużej objętości pochłania się w mgnieniu oka. Wielokrotnie na pewno będę wracał do różnych postaci przedstawionych w tych powieściach, gdyż właściwie każda z nich jest swoistym studium psychologii i etyki. Poza nielicznymi wyjątkami brakuje tam wyrazistych wzorców i antywzorców, co jest efektem jakże prawdziwej koncepcji nieustannej wewnętrznej walki i złożoności psychiki człowieka.

Dziś napomknę tylko o jednej myśli, która przewija się przez bogactwo jego spuścizny.

Jeżeli Boga nie ma, wszystko jest dozwolone.

Zarówno w świadomości powszechnej, jak i w ustach części domorosłych filozofów, jest ona przypisywana Dostojewskiemu, jako jego własny pogląd. To z jednej strony dostarcza argumentów i wzbogaca autorytet tych, dla których istnienie Boga jest aksjomatem i zarazem jedynym źródłem moralności, oraz jedynym powodem, dla którego pewnych rzeczy robić nie wolno. Z drugiej strony powoduje to, że dla części osób Dostojewski takim poglądem udowadnia swoją niedojrzałość filozoficzną. Moim zdaniem zarówno argumentacja dla pierwszych, jak i pretensje drugich są całkowicie nieuzasadnione i udowadniają jedynie to, że zamiast zagłębić się w lekturę powieści, przeczytali jedynie ich opis z tylnych okładek.

To, że Dostojewski umieszcza w głowie swoich bohaterów pewną ideę, wcale nie oznacza, że jest to idea jego własna i że się z nią zgadza. Aby mieć dyskusję, czy nawet jakąkolwiek dynamikę, jego bohaterowie muszą się różnić pod różnymi względami. Jedni uważają, że Bóg jest bo być musi, inni uważają, że po prostu jest, jeszcze inni, że Go nie ma, a niektórzy powtarzają za Voltaire'm że jeśli Go nie ma, to należy Go wymyślić. Jeśli miałby bohatera, który uważa, że dwa plus dwa, to pięć, a drugiego, który uważa, że dwa plus dwa to trzy, to przecież nie udowadnia, że Dostojewski uważa, że którykolwiek z nich ma rację. Pogląd Dostojewskiego wyraziłby się w przebiegu wydarzeń, gdy obaj zrozumieją, że się mylą. Podobnie jest w przypadku problemu istnienia Boga i jego wpływu na istnienie moralności.

Wystarczy spojrzeć jakie są dalsze losy osób, które formułują powyższą myśl, by zrozumieć ponad wszelką wątpliwość, jakie jest zdanie rosyjskiego pisarza. Raskolnikow (Zbrodnia i kara) wymyślił "wielką" ideę opartą na tym, że skoro Boga nie ma, to człowiek, który wyrasta ponad przeciętność, zwyczajnie ma prawo do zbrodni w imię wyższych celów. Pomimo wielu wątpliwości i niepewności morduje starą lichwiarkę i jej siostrę. Jaki jest efekt? Popada w malignę i traci rozum. Podświadomie wykonuje działania prowadzące do ujawnienia prawdy. Wcale nie przyjmuje istnienia Boga, a mimo wszystko wie, że nie miał prawa zrobić tego, co zrobił. Idąc ulicą, czuje się wyobcowany. Wie, że nie może zwrócić się do nikogo o pomoc, bo wszyscy teraz są mu obcy. Swoim czynem zerwał swoją więź z otaczającymi go ludźmi. Po ratunek idzie do..... Powstrzymam się przed ujawnieniem dalszej treści, by nie psuć lektury tym, którzy planują wziąć Zbrodnię i karę do ręki w najbliższym czasie.

Podobną tezę przyjmował Mikołaj Stawrogin (Biesy), oraz Iwan Karamazow (Bracia Karamazow). Losy obydwu również nie zostawiają cienia wątpliwości, jakie jest zdanie Dostojewskiego na ten temat. Zastrzegam, że nie chodzi mi bynajmniej o to,  jakoby Dostojewski miał zaprzeczać istnieniu Boga. Wyraźnie jednak daje do zrozumienia, że nie uważa on, że "jeżeli Boga nie ma, to wszystko jest dozwolone". Póki co, nie będę opisywał szczegółów, ponieważ mam szczerą nadzieję, że ci z Was, którzy nie mieli okazji jeszcze rozkoszować się prozą tego wielkiego pisarza, sięgną po książkę, by w głębi lektury, samemu zastanowić się nad podsuwanymi przez autora problemami i ideami. Naprawdę warto!