Ostatni miesiąc pełen był przekrzykiwania się emocjonalnymi argumentami w sprawie prawa kobiet do aborcji, oraz prawa nienarodzonego dziecka do życia. Od inicjatywy ustawodawczej mającej na celu zaostrzenie obecnej ustawy "O planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności
przerywania ciąży", przez wytyczne episkopatu, które okazały się jedynie "prywatnym" zdaniem jego przedstawicieli, po żenującą akcję pani Z. rzekomo reprezentującej interesy kobiet, a faktycznie ośmieszającej cele organizacji pro-choice. Emocje już trochę przycichły, a może przekierowały się na inne sprawy, więc może pora zastanowić się na chłodno nad całą sprawą ochrony życia.
przerywania ciąży", przez wytyczne episkopatu, które okazały się jedynie "prywatnym" zdaniem jego przedstawicieli, po żenującą akcję pani Z. rzekomo reprezentującej interesy kobiet, a faktycznie ośmieszającej cele organizacji pro-choice. Emocje już trochę przycichły, a może przekierowały się na inne sprawy, więc może pora zastanowić się na chłodno nad całą sprawą ochrony życia.
Po pierwsze, muszę z oburzeniem ustosunkować się do skrótu, który funkcjonuje w potocznym użyciu i o dziwo nie jest tylko efektem wypowiedzi zwolenników radykalizacji obecnego stanu prawnego. Skrót, o którym mówię to określenie przeciwników radykalizacji obecnej ustawy, a także zwolenników jej liberalizacji, jako zwolenników aborcji. Przeglądając fora, zauważyłem nieraz jak osoby komentujące całą sprawę, również niefortunnie używają zwrotu "jestem za aborcją". Moim zdaniem ten skrót myślowy jest tak samo zgrabny jak "polskie obozy śmierci w Auschwitz". Cóż, ja jestem przeciw radykalizacji, ale w żadnym wypadku nie jestem za aborcją! I nie życzę sobie, aby ktoś określał mnie mianem "zwolennika aborcji".
Mało tego, że nie jestem zwolenikiem, jestem jej zdecydowanym przeciwnikiem. Ale tak samo jestem przeciwnikiem zażywania narkotyków, ale zwolennikiem ich legalizacji. Jestem melomanem, ale nie chcę zakazywać prawnie słuchać dance, hip-hopu czy disco polo (przepraszam każdego, kto poczuł się urażony). Otóż nie wszystkie sprawy, za lub przeciw którym jesteśmy, muszą mieć odzwierciedlenie w stanie prawnym państwa. Oczywiście sprawa wygląda tutaj trochę inaczej, bo decyzja jednostki może wpłynąć na życie innej jednostki (celowo nie używam tutaj formy - osoby). Zabójstwa zakazujemy prawnie, z czym się w pełni zgadzam, więc może trzeba również zakazać pozbawiania życia, tych nienarodzonych, którzy sami nie potrafią się jeszcze bronić?
Jak najbardziej, ale czy nie zrobiliśmy dokładnie tego osiągając kompromis, pozwalający uchwalić obecny stan prawny. Przecież zakazujemy aborcji, z wyjątkiem bardzo specyficznych sytuacji. Kobieta wszak może przerwać ciążę jedynie wtedy, gdy zagraża ona jej życiu lub zdrowiu, jest efektem czynu zakazanego (gwałtu lub kazirodztwa), lub płód ma stwierdzoną wadę genetyczną. Zaznaczę jeszcze, że w takich sytuacjach, które są trudne, dramatyczne i potencjalnie traumatyczne, nie podejmujemy wcale, jak to niektórzy próbują wmawiać, decyzji o przerwaniu ciąży! Jedyne, co robimy to pozwalamy podjąć decyzję tym ludziom, których dramat faktycznie dotyczy.
Czego więc chcą zwolennicy radykalizacji? Od razu obalmy mit, w który sam niestety uwierzyłem pod wpływem emocji. Kobieta, której życiu będzie zagrażała ciąża, będzie miała prawo zostać uratowana nawet kosztem przerwania ciąży. Inną sprawą jest, czy lekarze będą ochoczo przystępować do zabiegu ratowania życia takiej kobiety, ale ten temat pozostawmy tym razem na marginesie. Proponowana ustawa ma dopuszczać jednakowoż tylko ten jeden wyjątek od całkowitego zakazu aborcji. A co w sytuacji gdy ciąża nie zagraża życiu, ale może spowodować trwałe kalectwo matki? Co gdy kobieta, która ma na wychowaniu czwórkę dzieci, zajdzie w ciążę, która spowoduje, że będzie ona niewidoma, lub w jakikolwiek inny sposób niezdolna do utrzymania już potencjalnej piątki dzieci?
Oczywiście komfort życia rodziny, nie jest wartością równą życiu osoby. Ale czy ta istota pomału przyjmująca kształt człowieka wewnątrz ciała matki, może być nazwana "osobą"? Czy osoba to nie jest ktoś, kto jest w jakikolwiek sposób "osobny", zdolny do przetrwania "osobno"? Przecież nie na każdym etapie ciąży dopuszczamy aborcję. Kryteria są różne w zależności od przypadku (inne w przypadku wady genetycznej, a inne w przypadku czynu zakazanego), ale w żadnym z tych stadiów "dziecko" nie jest w stanie przetrwać bez organizmu matki. Czy jest zatem osobą?
Ale na potrzeby dyskusji przyjmijmy nawet radykalną tezę, że ten płód wewnątrz organizmu kobiety jest już osobą. I niech będzie, że stoimy faktycznie wobec konfliktu wartości życie przeciw zdrowiu, albo życie przeciw komfortowi, albo życie przeciw dowolnej innej wartości. Co jest ważniejsze, w każdym z tych przypadków? Życie! Co ja bym zrobił na miejscu takiej matki? Ratował życie dziecka (łatwo powiedzieć wiedząc, że nigdy nie będę w takiej sytuacji). Czy wprowadzać prawny obowiązek do ratowania takiego życia?
Rozważmy odrobinkę inny przypadek (niby odległy od problemu prawa do aborcji, a jednak analogiczny). Matka przechodzi normalną ciążę i rodzi zdrowe dziecko. Dziecko w wieku 6 lat, ulega wypadkowi, albo przechodzi jakąś trudną chorobę, przy której potrzebny jest przeszczep szpiku kostnego. Ma bardzo rzadką grupę krwi, wobec czego jedynym realnym dawcą jest matka. Czego oczekujemy od takiej matki? Że będzie dawcą dla ukochanego dziecka. Czy wymagamy tego od niej prawnie? Z tego co wiem, to nie. Nawet w przypadku, gdy kobieta nie ma żadnego poważnego powodu, żeby to zrobić, nie wymagamy tego od niej prawnie. Dlaczego więc mamy wymagać od kobiety w ciąży, że będzie użyczać swoich organów nienarodzonemu dziecku, w sytuacjach, kiedy ma dramatyczne powody żeby tego nie robić?
Ustawę, która została przyjęta w 1993 roku, poprzedzała bardzo szeroka debata publiczna. Różne argumenty były przytaczane za i przeciw, a rozmowy były nawet bardziej burzliwe, niż te obecne. Cokolwiek by teraz powiedzieć, to jestem prawie pewien, że było już wzięte pod uwagę 23 lata temu. Rozwiązanie, które do dziś funkcjonuje było efektem zgody społecznej, jako kompromis pomiędzy radykalną wersją, a wersją liberalną. Przez 23 lata, pomimo braku utrwalenia tegoż kompromisu w literze konstytucji (co uważam za ogromne zaniechanie), oraz przejmowaniu władzy przez ugrupowania o różnych poglądach, nikt nie naruszał kompromisu, zdając sobie sprawę, że gdy do władzy dojdzie obóz przeciwny, to może doprowadzić nie tylko do przywróceniu owego kompromisu, ale do ponownego naruszenia go w drugą stronę. Kompromis jest ważny tylko wtedy, gdy obie strony niezależnie od klimatu politycznego, uznają jego ważność. Konsekwencją ewentualnej radykalizacji ustawy antyaborcyjnej, będzie nieuchronnie jej późniejsza liberalizacja i tak co zmianę władzy będziemy zmieniać prawo, a tym samym destabilizować, dobrze przecież funkcjonujący, stan prawny. Czy zatem domagając się radykalizacji faktycznie będziemy bronić życie?
A może Ci, co z taką werwą chcą ograniczyć liczbę zgonów dzieci nienarodzonych, znaleźliby inne do tego sposoby? Jak to się dzieje, że duża część środowisk chcących walczyć z aborcją, jest przeciwna edukacji seksualnej i propagowaniu antykoncepcji (nawet dzień po)? Przecież gdyby młodzież wchodząc w burzliwy wiek, stosowała antykoncepcję, niechciane ciąże (nawet te w efekcie gwałtu czy kazirodztwa) byłyby tylko anomalią. Co za tym idzie, nie stawałaby owa młodzież w obliczu podejmowania dramatycznych decyzji, na które nie jest przecież jeszcze gotowa. Ale po co antykoncepcja i edukacja seksualna, skoro radykałowie wolą przeforsować prawo, które po prostu zakaże i koniec? Zamiast uczyć i przekonywać lepiej zakazać i kontrolować. Gdy nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o ...